sobota, 29 września 2012

Czym jest szczęście ?


To ciągle pokaleczony Chilu, leniwy Benson, radosny Matjas bez nogi, Chibwe z prześwistem, niegrzeczna Frida, świetnie tańczący John, misiowaty Kazembe, oparzony Izaak, szczerbata Musonda, zaflukany Sevior, wstydliwy Leonardo, dobrze grający w piłkę Chilufya, wszystko wiedzący Antonio, przyjacielski Harirson i Besastivie, słodkooki Lazalas, wiecznie spóźniona Matildah.

To pięćdziesiąt rączek łaskoczących mnie, kiedy zapominam się uśmiechnąć.
To dwieście brudnych, wygłodniałych, chorych Murzyniątek z oratorium.

Kiedy myślę o nich, słyszę odgłos biegnących stópek po piachu. Na hura wszyscy chcą nas przytulić.
 Moje prawdziwe szczęście.

poniedziałek, 24 września 2012

Psotnik pospolity


Długo oczekiwany weekend. Chęć odespania tego, co zostało zakłócone przez karaluchy wielkości dłoni.
To przerażenie każdego wieczoru i wołanie o pomoc - "Agata weź go zabij, no weź ja już się brzydzę". Starałyśmy się żyć z nimi w symbiozie. Jednak z dnia na dzień, człowiek widzi coraz większe stwory. Szybko odbiera apetyt i spokojny sen. Nigdy nie wiadomo kto utuli Cię do snu i da buziaka w czółko.



Cztery noce wstecz.
Na zegarku wybija 22.00. Agata już śpi. Ja dopiero kończę pranie. Jeszcze coś na ząb i mogę dołączyć do niej.  
Cały dzień miałyśmy 35 stopni na termometrze. W moim pokoju panuje sauna. Nie przejmuję się. Niebawem północ, więc się ochłodzi.
Układam się w moim łóżku jak mały kotek. Szukam odpowiedniej pozycji.
Sen przyszedł szybciej niż myślałam.

Nie wiem kiedy budzą mnie szmery na dworze. Ktoś skrada się za moim oknem. Słyszę ciąganie nosem - coś na wzór lekkiego kataru. Emocje rosną. Po cichutku podnoszę się i chwytam kapcia. Szybki oddech po obu stronach okna. Strach rośnie w moich oczach. Czyżby pierwsza afrykańska dzida w moim ogródku? Bardzo delikatnie odsłaniam zasłonkę. Długo szukać nie muszę. Za moją moskitierą pojawia się pysk Liona i Grydzia. Nasze dwa  duże psy. Zapomniałam się z nimi pożegnać przed snem, wiec same do mnie przyszły. Zalana potem śmieję się do ściany.
Agata śpi dalej. Postanawiam zrobić jej niespodziankę. Przed powrotem do łóżka przestawiam budzik -5:50 na pewno wystarczy.
Szybka drzemka. 

Głos w telefonie karze wstać. Na bosaka pokonuję trasę z pokoju do drzwi wyjściowych. Powstrzymuję się od śmiechu. Okno w Agaty pokoju jak zawsze otwarte. Staję na baczność jak Romeo pod balkonem Julii. Cisza. Bardzo poważnym głosem witam śpiącą królewnę " Pyszczku a Ty to dzisiaj wstajesz?".
Dobry początek dnia. Uśmiałyśmy się jak na kabarecie.
Taki to ze mnie psotnik pospolity.    

sobota, 22 września 2012

Bądź jak Papa Smerf


Pokój Nauczycielski. Strefa od zawsze zakazana. Kiedy trzeba było tam pójść, nigdy chętnych nie było. Miejsce dla zawsze wymagających, surowych, a czasem zaspanych pedagogów. Dobrze skrojony garnitur lub piękna garsonka ozdobiona sztuczną biżuterią od chińczyków. Najlepsze perfumy zawsze mieli wuefiści.
Przy tablicy wszystko przychodziło do głowy tylko nie poprawna odpowiedź. Pamiętna geografia w liceum - kiedy Sor o coś zapytał, życie przed oczami śmignęło. Notesik w jego ręku oznaczał jedno. Bach! Drzwi zamknięte - "wyciągamy karteczki". Człowiek nie wiedział czy ma uciekać, chować się, a może rozpłakać.
 Kiedy napotkało się  nauczyciela na zakupach w Biedronce między papierem toaletowym, a mrożonkami, to znak, że trzeba szybko uciekać na dział z konserwami. Nie daj Boże jeszcze by coś mamie powiedział. Jednak i te groźne schematy szybko się kruszyły. Kiedy nad Rossmanem w  łukowskim ciuchlandzie wszyscy stają się braćmi. Tu spotykasz cała elitę miasta, szczególnie w dniu dostawy. Nawet tych wrednych nauczycieli, którzy na poprzedniej lekcji zabrali Ci ostatnią "enkę".  Miejsce, gdzie  każdy chętnie doradza, pomaga w niełatwym wyborze. Zawsze trzeba było powiedzieć dobre słowo, podkreślić doskonałość towaru. Nie ważne, że Ty byś tego w życiu nie kupił. Ważne, że na następnej lekcji nie będziesz pytany.
Dziś sytuacja się odwraca. Przekraczamy zakazane progi dla rozwydrzonych dzieciaków. Wszyscy pięknie ubrani, szanowani, rozpoznawani. Obrady okrągłego stołu czas zacząć. Jedna osoba mówi - reszta słucha. Cóż za wysoka kultura i szacunek. Jak dla mnie nieco sztywny początek. Gdzie ich uśmiech? Drzemiąca w nich radość z pracy z dziećmi?
 Człowiek ledwo skończył studia i znowu musi znosić nudne pogawędki. Już myślę, jak ich rozruszać.
Po tym cudownym wstępie dowiadujemy się, że 14 września wyruszamy razem na czterodniowe szkolenie do Kasamy w duchu salezjańskim. Ze skwaszoną miną wracamy do domu. Zapewne będzie tak ciekawie, jak to na wykładach bywa. Najgorsze, że na te czas będziemy musiały zostawić swoje dzieciaki. Mamo ratuj!

Słońce wstaje, my razem z nim. O godzinie 6:00 miał być wyjazd. Wyglądam za okno - nikogo nie ma. Koło 7:00 pojawiają się pierwsi zainteresowani. Przywykłyśmy do tego, że punktualność to abstrakcja i nie ma co się spieszyć. Zanim gdziekolwiek wyjedziesz, musisz wypić 2 kawy, zjeść kawałek chleba, sprawdzić czy kapusta w ogródku równo rośnie, poplotkować o jeszcze nieobecnych, ale nie spóźnionych znajomych. Normalność. Afryka rządzi się swoimi prawami.

Na zegarku 9:43. Ruszamy. 400 km drogi przez busz. Dziury gwarantują efekt piłeczki kauczukowej. Nie minęło 5 minut, w radiu słychać afrykańskie hity przeplatane Rihanną. Przecieramy oczy i nie dowierzamy. Czy oby to Ci sami sztywniacy?
Panie w dresach z gazetą sportową w ręku. Nogi same rwą się do tańca, wszyscy śpiewają. Kierowca przyspiesza. W buzi miętosi wiśniowego lizaka o nazwie Pin Pon. Rarytas.
Na miejscu czeka na nas armia stu pedagogów z całej Zambii. Wszyscy spragnieni wymiany doświadczeń. Na czas tego spotkania staliśmy się dziećmi. Każdy wykład, pogawędki i prezentacje rozpoczynaliśmy piosenką albo zabawą. Chyba nikt z nas nie wiedział, jak bardzo tego potrzebował. Na co dzień człowiek nie ma czasu. Praca - dom, dom - praca. Dlatego na koniec wszystkiego wybraliśmy się na Chishimba Falls. Afrykański obiad przy wodospadzie, roześmiane pyszczki i zachód słońca. Coś pięknego.
Podsumowanie tego szkolenia przebiegło w bardzo europejski sposób. Wraz z Agatą przygotowałyśmy przedstawienie. Ubaw po pachy i śmiejące się zakonnice w pierwszym rzędzie. Nie wspomnę o siedzących na widowni Zambijczykach, machających ze śmiechu nogami jak przewrócony na plecach karaluch. Od tego momentu przybrałam imię głównej postaci pokazu. Wszyscy wołają na mnie Chilufya (czyt. Cilufja).

Czy pedagog i nauczyciel idą ze sobą w parze?
Przekazywać wiedzę, a zrozumieć dziecko i dobrze je wychować to nie to samo. Częstym problemem staję się traktowanie dziecka przedmiotowo. Dziecko przychodzi na lekcje, ma przyswoić wiedzę i siedzieć cicho. Na następnej lekcji wszystko zapewne zostanie sprawdzone. Problem jest ponadczasowy i wszędzie aktualny w mniejszym lub większym stopniu.


Chcesz pracować z dziećmi?

 Na nowo sam stań się dzieckiem. Spraw by miało w Tobie oparcie i autorytet. Niech stanie się przy Tobie radosne. Niech w Tobie znajdzie zaufanie i oparcie.

Każdy dzień to wyzwanie. Zastanawiam się nad sobą. Czy na pewno zawsze daję z siebie 100%. Bywają dni, że na starcie szybko się poddaję. Bezczelne zmęczenie i lenistwo wkrada się do mojej codzienności. Beti gdzie jesteś? Największa beznadziejność jaka spotyka mnie na misjach - Europejskie myślenie. To ono powoduje dziś, że czuję się jak...miś polarny na pustyni.

Miesiąc Afryki za Nami. Krótko, długo - jak kto woli. Na pewno jest wiele nowych rzeczy do przepracowania. Poznania siebie na nowo. Swoich wad i zalet. Jak dobrze, że nie jestem tu sama. Dziękuję za Agatę.
 http://www.youtube.com/watch?v=5UoNSsWQ_s4&feature=youtu.be

niedziela, 9 września 2012

Reanimacja szczęścia


 Kiedy zapytałabym o Wasze dzieciństwo o czym byście pomyśleli? Jakie wspomnienia powróciłyby? Których znajomych głos próbowalibyście usłyszeć? Ile słów opisałoby ten okres? Czy pojawiłby się uśmiech niczym dorodny, afrykański banan? Może łzy tęsknoty za beztroską?

Ja pamiętam jak dziś te liczne bazy z koców w moim pokoju. Zaczepialiśmy je o ławę i fotele. Wzmacnialiśmy wszystko zakurzonymi książkami. Zwycięstwo gwarantowała jedyna encyklopedia w domu, która spełniała wszystkie funkcje oprócz tej najważniejszej - edukacyjnej. Metrowe kaktusy służyły za mur oddzielający terytoria. Nawet teraz w myślach odtwarzam ten moment, kiedy wszystko wali się na głowę z krzykiem "łaaaaa ratunku, atakują!". Te zwycięstwa i  przegrane. Oczywiście nie brakowało płaczu i skarżenia do mamy, że bracia oszukują.
To rozmyślanie przyczyniło się odszukania pamiątek z dzieciństwa na moim ciele. Odsłaniam blizny na rękach i nogach. Wspominam początki gry w piłkę nożną z chłopakami. To były naprawdę piękne chwile. Cała rodzina zawsze wiernie mi kibicowała. Najpiękniejsze były te bramki, które zostały strzelone licznym niedowiarkom. Ten się śmieje kto się śmieje ostatni.
Teraz wszystko wraca w teorii i praktyce. Afrykańczycy pozwalają na replay tego czasu. Nie pozostaję bierna, kiedy piłka rozgrzewa się do gry.
Przypominam sobie smaki z dzieciństwa. Lody "Apacz" za 60 groszy i "Ptyś" do picia w szklanej butelce o smaku pomarańczowym. Jak dobrze pamiętam 1.70zł kosztował. Rozkoszą dla podniebienia była również kanapka ze śmietaną i cukrem. Chyba się rozmarzyłam.


Tymczasem wycisz się. Wracamy do gorącej, piaszczystej Zambii. Myślami przenieś się 13 tys. kilometrów od domu. Stań boso, nie myty od kilku dni. Załóż podarte, za małe co najmniej o 4 rozmiary ubrania. Poczuj muchy i inne robactwa chodzące po Tobie. Palcem narysuj na swoich nogach rany nie gojące się od kilku tygodni. Poczuj ich zapach. Coś na skalę zapomnianego udka z kurczaka leżącego od 2 tygodni na studenckim parapecie. Przestrasz się ryzykiem złapania malarii, HIV. Wijącego robaczka, który chętnie pod Twoją skórą zostawi jajeczka do czasu wyklucia się kolejnych przedstawicieli gatunku.
A może ciut wyższy level? Stajesz się ojcem lub matką 8-letniego Murzyniątka. Chwytasz nogę z rozpadającego się stołu i bijesz je, bo przyszło i powiedziało, że jest głodne. Mówi, że chce się przytulić, a Ty wyganiasz je na żebranie. Dowiadujesz się, że przeszkadzało na lekcji. Niezwłocznie doprowadzasz dziecko do kilkudniowego zamknięcia się w sobie. Zrobiłeś sobie z niego dywan do trzepania. Jak pupa puchnie krzywo - poprawiasz.
Gdzie ono pójdzie? Kto przytuli i wysłucha niekończącego się koszmaru? Pochucha na obitą rączkę?



http://www.youtube.com/watch?v=bMCszgOnXYk




Cel to Salezjańskie oratorium, które pęka w szwach od łobuziaków. Prężnie działa dzięki obecności tutejszych dojrzałych animatorów, którzy często sami się tu wychowali. Chcą burzyć niepoprawne schematy. Przecież rodzice nie byli godnym autorytetem. Ktoś musi ich zastąpić.
Jesteśmy też my - wolontariuszki. Co rok ktoś inny. Zadanie to samo. Dzięki licznym darczyńcom z Polski mamy nadzieję na polepszenie warunków do nauki tutejszych
maluchów. Mamy nadzieję na zbudowanie każdego innego dzieciństwa, tylko nie tego, które mają obecnie. Dla jednych to miejsce, w którym poczują co to miłość, przyjaźń, troska. Dla innych coś na miarę domu i rodziny. Tu mogą się też napić czystej wody. Teraz rozumiemy krany z wodą rysowane przez dzieci.

Czasami nie rozumiem pewnych rzeczy i zastanawiam się, po co tu jestem. Wtedy ogarnia mnie bezradność. Jak się okazuje - tylko na chwilę. Biegnące w moją stronę uśmiechnięte dziecko z wykrzyczanym "Mulisiani" (jak się masz) potrafi zburzyć to w sekundę. Doprawi to wszystko  mocnym przytulasem. Wraca sens. Jak piłeczka w psim pysku rzucona podczas zabawy. Po twarzy spływają łzy ciężkie do opisania.
 Adopcja na odległość i nasza obecność to jedyna nadzieją. Dziś na pewno wiem jedno- ktoś musi nas kiedyś zastąpić.

W naszej szkole i przedszkolu są rożne dzieci. Śmietanka towarzyska z miasta przeplatana oratorium. Jednak Święty Janek Bosko wiernie opiekuje się każdym. Wszystkie Czekoladki mają jednakowe mundurki. Adopcja na odległość umożliwia edukację tym najbardziej biednym i potrzebującym. Polska solidnie macza w tym swoje rączki :). Wisząca flaga Polski na mojej afrykańskiej ścianie ożywia się razem ze mną.

Najpiękniejsze jest w tym wszystkim chodzące na jednej nodze dziecko o imieniu Mathias. To 9-letni chłopiec, którego jakiś czas temu spotkało nieszczęście. Podczas pracy z rodzicami w buszu ugryzł go wąż. Zakażenie wdało się tak bardzo, że konieczna była amputacja. Moja pierwsza myśl - tragedia. Druga - dyskretna rozmowa.
Kiedy pytam Mathiasa co słychać, energicznie z uśmiechem odpowiada "błino!"(dobrze). 100cm nietuzinkowości. Poznajemy się pod szkolną ubikacją. Cztery stojące 3-metrowe prostokąty z czerwonej cegły, które ozdabia wysokie drzewo mango. Średniowieczna wersja niebieskiego toi toia spod Pałacu Kultury w Warszawie. Przyjazna rozmowa nauczycielki z uczniem. Mathias podkreśla, że jest szczęśliwy. Okazuje wdzięczność za wsparcie ze strony adopcji. Roześmiany biega po szkolnym terenie o jednej kuli.
Przychodzi czas oratorium. Siadam na kamieniu po turecku i przyglądam się, jak gra w piłkę. Nie potrzebuje korków, ochraniaczy. Kica z jedną, drewniana kulą, jak zając na łące. Wcale nie jest gorszy. Kiedy upada - śmieje się i wstaje grać dalej. Przecież w akcji pod bramką przeciwnika nie może go zabraknąć. Siedzę dalej na kamieniu, jak na wiernego kibica przystało. Nie mogę się napatrzeć na prawdziwą, chodzącą na jednej nodze radość. 



Zamykam oczy i myślę, co we mnie potrafiło wywołać taką prawdziwą, bezgraniczną radość, zanim przyjechałam do Mansy.