środa, 26 czerwca 2013

Spieszę się powoli


Świat gadżetów. Człowiek żyje w stresie. Człowiek żyje w pośpiechu. Człowiek choć tego nie pokaże, cierpi na brak czasu wolnego. Nie byłam lepsza - byłam jedną z takich osób. Ale teraz nie ma mnie w Polsce, może bardziej przed nią. Jestem na tzw. " wylocie" z Zambii.

Patrzę w kalendarz -  ten rok w Zambii zleciał szybko. Tylko dlatego, że podsumowuję go za pomocą dni, godzin albo ważniejszych uroczystości. Tak naprawdę żyło się powoli przy rozpędzonym zegarku firmy Nokia C3.

Afryka nauczyła mnie żyć w PANONO PANONO. I choć na początku wiązało się to z brakiem cierpliwości, nerwami, porównywaniem, że "u nas w Polsce..." to dobrze mi z tym teraz. Szybko porzuciłam te haniebne czyny ze względu na własne zdrowie psychiczne. 

Może warto zacząć od tego, co to w ogóle jest "panono panono". W szybkim skrócie 23-latki mogę powiedzieć, że to życie na bezstresowym luzie. Bardziej oficjalnie - życie bez pośpiechu.

 Zambijczycy są o tyle szczęśliwsi od Europejczyków, że wychodzą z prostego założenia - skoro mam zrobić coś dziś, mogę zrobić to jutro albo później. Kiedy zobaczą kogoś w pośpiechu, namalują na twarzy uśmiech i będą krzyczeć "Panono!". Punktualność przy tym wszystkim nie istnieje.

Cały rok, kiedy wybierałyśmy się z Agatą po wizę, warto było wcześniej nie robić planów na resztę dnia. Zaczynało się od tego, że na początku nie było w biurze papieru do xero. Później pani musiała zadzwonić do męża - przecież to takie oczywiste. Na koniec okazywało się, że pieczątka jest 2 piętra niżej. Bezstresowe życie na pełnym etacie. Czasami nawet jej zazdrościłam. Nie napracuje się kobieta za bardzo, a wypłata na koniec miesiąca zapewne podkreśla błysk pięknego oka.

To samo jest w szkole, szpitalu czy podczas jazdy transportem publicznym. Nie raz spałam w buszu przez to, że kierowca zapomniał karnistra z paliwem. Wtedy było" panono" i była noc pod gwiazdami. On wybierał się na piechotę do najbliższego miasta po paliwo i znikał na 10 godzin. A Ty człowieku radź sobie sam. Oczywiście pierwszą lekcją pokory jest tu godzina wyjazdu. Niby kupujesz bilet na 15:00 ale wyjeżdżasz 2 godziny później, gdy wszystkie miejsca będą zajęte. To nie Warszawa, że ZTM nie przyjedzie dwa razy z rzędu i pisze się skargi i zażalenia. Panono....i żyje się dalej. Głowa jest od myślenia, a nie noszenia czapki, dlatego zmieniło się moje pojmowanie zambijskości.


Wrażenia na do widzenia?  Walizki były w bagażniku, a na siedzeniach samochodowych 4 Białe kobiety. Ja, siostra oraz Wiolką z Moniką do machania na pożegnanie. Miałam wylać wiadro łez. Na pocieszenie czekały wyobrażenia o ogórkowej, która miała na mnie czekać w Warszawie. Korków nie było, więc budynki szybko przelatywały przed oczami. Czułam się dobrze, chociaż moja choroba na powrót do domu, objawiała się całodniowym brakiem apetytu. Zjadłam tylko groszek konserwowy z puszki.

To niby koniec? Mam wracać, serio?
Tak sobie gdybałam i gdybałam...


Na miejscu zostałyśmy wysłane do biura KLM by usłyszeć, że dziś nie lecę do domu.  Siostra, która mnie przywiozła, była zażenowana sytuacją. Kapitan chory, a panie za biurkiem tłumaczą wszystko zawieszonym systemem.
 Śmiałam się, że nie zdążyłam pożegnać prezydenta i muszę zostać.


Paanono, panono czyli powoli, spokojnie i żyje się dalej.. Co ja teraz mogę zrobić?  Kapitanowi życzę szybkiego powrotu do zdrowia oraz dziękuję za dodatkowe dni w Zambii. Polecę dziś, a może jutro - kto wie. Być może przez ten czas naprawdę odwiedzę prezydenta i dokończę jeść groszek z puszki. Jak mnie wzrok nie myli zostało jeszcze 10 puszek w zgrzewce.
Dawno się tak nie uśmiałam jak wczorajszego dnia. Z ogromnym uśmiechem powiedziałam rozzłoszczonej siostrze " panono, panono". Wróciłam do Zambii szybciej niż wyleciałam.

piątek, 21 czerwca 2013

Początek i koniec


Od dłuższego czasu nie wierzę, że moja misja dobiega końca.
Nie wierzę, że już wkrótce wrócę do starego - nowego życia.
Dziś był mój ostatni dzień w Mansie.

Swoją przygodę z Salezjanami rozpoczęłam dwa lata temu. Pamiętam jak dziś, szłam pewnym krokiem po Świętokrzyskiej w Warszawie. W drodze do pracy dzwoniłam do mamy.  Jak się okazało - z dawno przeczuwanymi przez nią informacjami. Po długim treningu dla mojej wiary zdecydowałam się na misje.

Przygotowywałam się cały rok z otwartym sercem na wszystko co może się zdarzyć.
Wierzyłam, że jeżeli Pan Bóg zechce mnie na misjach to będę zdrowa, znajdą się pieniądze, zamknę wszystko na ostatni guzik. Najważniejsze żebym tylko Mu zaufała. I tak zrobiłam.

Jednym z pierwszych wspomnień formacyjnych jest Agata, którą zobaczyłam przy schodach w SOMie. Byłam wtedy dziwnie spokojna. Poczułam, że jeżeli wyjadę na misje to właśnie z nią. Tak też się stało. Po rocznych przygotowaniach otrzymałam ogromny kredyt zaufania od Pana Boga na wyjazd do Zambii.


Startowałam z warszawskiego lotniska z pomysłami na uszczęśliwianie małych, zambijskich dzieci. Chciałam przenosić góry by tylko zmienić ich codzienność. Chciałam stworzyć im obraz dobrego świata. Wpoić, że mimo trudności można stać się wartościowym człowiekiem. Szybko zachłysnęłam się własnym planem na misje. Jak się okazało, zwykłe bycie stało się najlepszym sposobem na codzienność.


Co w duszy gra po roku w Zambii?

To był piękny czas. Każde doświadczenie zapisało się w moim sercu.
Pokochałam każde dziecko za ich obecność. Czyste czy brudne - to nie miało znaczenia. Starałam się być matką dla każdego niekochanego dziecka.
To właśnie w biedzie,  prostocie, brudzie i chorobach nauczyłam się cieszyć małymi rzeczami. Uśmiech dziecka podnosił mnie z każdego kryzysu. Nauczyłam się doceniać to, co odrzuciłam w swojej europejskiej codzienności na dwa etaty.

Afryka - to tu można nauczyć się ludzkich zachować. Otwartość, przyjazne powitania i szczery uśmiech rozdawany jest w Zambii na każdym kroku.


18 godzin przed wyjazdem. Są łzy. Bardzo dużo łez. Ciężko opisać w słowach to wszystko. Wracam odmieniona. I choć mam w sobie ogromny lęk przed tym, że przez dłuższy czas będę czuła się inna -  jestem szczęśliwa.
Nie jest łatwo zapakować rok misyjnych doświadczeń. Jednak to co najważniejsze i najcenniejsze mam w sercu i żadne pamiątki nie są mi potrzebne.

Wszystkie wylane łzy pożegnania dedykuję mojej każdej, afrykańskiej czekoladce, dzięki której czułam sie jak prawdziwa Ba Mayo (matka).


Weź do ręki globus. Spójrz na Afrykę, a następnie przekręć ją w prawo o 90'.
I co widzisz?
Ja widzę serce, symbol prawdziwej miłości.

Zambio nie mówię Ci do widzenia, ale do zobaczenia. 
Cecylia, siostra Krisa.

środa, 5 czerwca 2013

sobota, 1 czerwca 2013

Lednica


Dzisiejszego wieczoru dostawca mansowego prądu ma jakieś wtyki w niebie. Niespodziewanie dostałam link, który bardzo szybko zaczął działać. Łaskawość mojego internetu nie zna w tym momencie granic.

Właśnie trwa spotkanie młodych w Lednicy. Z moich głośników wybrzmiewa dumny głos księdza Romka - naszego Dyrektora z Warszawy. To właśnie w tym momencie 11 nowych wolontariuszy otrzymuje krzyż misyjny i niedługo wyjadą na Misje Salezjańskie.
Już wiem, kto zastąpi mnie za jakiś czas w Mansie.

To samo przeżyłam rok temu. Krzyż misyjny zawisł na mojej piersi. Otrzymałam wyjątkowy kredyt zaufania od Pana Boga. Jestem na misjach.
Teraz stoję i  prasuje moją kieckę na jutrzejsze Afrykańskie Boże Ciało. Moje serce bije szybciej, a łzy cisną się do oczu.
Tak, jestem szczęśliwa.

czwartek, 9 maja 2013

Małe misyjne radości


Pamiętam, jak Go poznałam. Oratorium, sierpień 2012r.
Ten 9-letni szkrab obserwował mnie spod drzewa. Miał rozciągnięte galoty, a za małe buty podkreślały podkulony palec. Na pierwszy rzut oka dziecko jak każde inne w tym miejscu.
Jak najlepiej dziecko może zwrócić na siebie uwagę ? Właśnie tak - wyalienować się z grupy. Oczywiście nie zapomina o smutasie na twarzy i rękach założonych jak przy fochu. Strzał w 10! Cwaniackie szkraby wiedzą najlepiej, co i jak robić.
To był moment, chwila, ułamek sekundy, kiedy pokochałam go całym swoim sercem. Każdego dnia zaskakuje mnie swoją dojrzałością jak na ten wiek. Swoimi oczami chłonę jego pomysłowość i zdolności.

Już przed wyjazdem na święta Wielkanocne Harrison zapowiedział mi, że będzie chory. Dlaczego i skąd ta pewność? Wytężałam swój słuch bardziej niż podczas wszystkich naszych rozmów.  Oznajmił, że będzie chory z tęsknoty, bo nie będzie mnie widział przez tyle czasu. Myślałam, że to słowa rzucane na wiatr, a mały sam nie wiedział, co mówił.

Kiedy zaraz po Świętach spotkałam się z Agatą na wakacjach, powiedziała mi, że widziała się z Harrisonem. Ponoć nie wyglądał za dobrze. Dopytywała dlaczego. "No przecież Beti wyjechała".

Po powrocie do Mansy pierwsza rzecz, jaką zrobiłam w oratorium to szukałam Harrisona. Akurat tamtego dnia szpiegował mnie. Dzieci szarpały mnie za rękę i pokazywały, że chowa się za drzewem. "Oho, będzie foch". Tak też się stało. Tylko nikt nie przypuszczał, że ten foch będzie trwał przez kolejne trzy dni! Panie Boże dopomóż!
Niech mi teraz ktoś powie, że to kobiety są foch mistrzyniami. Zaczepiałam, uśmiechałam się i nic. Było mi bardzo smutno, bo jak się okazało, to był poważny foch.
W momencie spotkania sie naszych spojrzeń był śmiertelnie poważny, a za plecami... pękał ze śmiechu. Taką powagę miałam na myśli. Oczywiście ja w nią wierzyłam.

Czwartego dnia już miałam się poddać ze swoimi staraniami. Jednak ktoś czytał w moich myślach.
Dzieci krzyczały do mnie: "Beeeeti, luku luku Harrison!". Zalotny uśmieszek i wyciągnięta dłoń czekała za moimi plecami. Wzięłam tego łobuza na ręce. Na co dzień jest w miarę czysty ale tym razem mój nos wyczuł prawdziwego faceta. Na przeprosiny za swoje humorki ukradł ojcu perfumy i wylał je na siebie specjalnie dla mnie! Co lepsze - dziobał mnie palcami do mementu, aż zauważyłam, że obciął paznokcie i je wyczyścił również dla mnie! Na koniec jeszcze poczułam wazelinę na tych małych, czarnych rączkach. Byłam pełna zachwytu, co ten mały człowiek potrafi zmajstrować. Dźwięk tego "I love you Beti" słyszę do dziś.  Kiedy mu powiedziałam, że wygląda świetnie odpowiedział: "Dziękuję" po czym cwaniacko i zdecydowanie wypuścił powietrze nosem. Zapewne w myślach miał: "No nareszcie zauważyła, ileż można czekać i się starać".

                                                                             ***


Chabala. Chłopak, który ma 18 lat i pracuje  jako złota rączka na naszej placówce. Każdego dnia radośnie i z uśmiechem od ucha do ucha wita nas nawet po kilkanaście razy. Zawsze go widzę, jak ciężko pracuje. Naprawia dachy, kosi trawę, ścina drzewa, sprząta w garażu, ostatnio nawet zabija węże. Jego strój roboczy to: gumiaki i granatowy kombinezon taki sam jak ma Bob Budowniczy. I mimo, że jego obowiązki rzadko się zmieniają to On nie przestaje zaskakiwać. Dzisiejszego dnia do pracy przyszedł w pięknej beżowej koszuli, garniturze, pantoflach, a w ręku miał bordową torbę. Rankiem zapytałam, gdzie się wybiera, czy jest może jakaś okazja do świętowania. Dumnie odpowiedział, że po prostu przyszedł do pracy. Nie ważne, że siostry zaplanowały na dziś kopanie dołów, by doprowadzić wodę do szkoły. On pracuje w Oświacie, na placówce szkolnej i nie ma żadnego znaczenia, że jest od brudnej roboty. Mężczyzna z klasą.

                   

***


Idziemy do oratorium. W ręku standardowo: siatka z piłkami, worek po ziemniakach z planszówkami. Z naprzeciwka, jak każdego dnia biegną dzieci i krzyczą nasze imiona. To taka mała radość misyjna. Do oratorium nie mają wstępu smutni.
Na boisku do piłki nożnej widzę trzy zaparkowane samochody. Podchodzę bliżej. Uświadamiam sobie, że nie mam gdzie grać z moimi łobuzami. Asse cwaniacko podpiera bok i pyta się mnie" Sweety i co teraz zrobimy?". Gorge Kalenga nazywany w oratorium Wujkiem "Dżordzim" żartuje, że trzeba przenieść samochody i zostawić kartkę. Ciekawe czy kierowcy tych samochodów mieli na uwadze, że codziennie mamy tutaj oratorium i maluchy mogą obić piękny lakier.

Biorę chłopaków i zaczynamy grać na placu przed kościołem. Kobiety, które go sprzątają, wychodzą i siadają przed nim. Vipowskie miejscówki i najlepszy show z białą dziewczyną. Gramy w kartofla. Cztery osoby robią kwadrat, a piąta wchodzi do środka i musi zatrzymać piłkę. Mamy  świetną zabawę. Wujek staje na rękach, łapie w nogi piłkę i robi popisy, do momentu aż  środkowy jej nie zabierze. Szybkie podanie do Rony, który stara sie okiwać jedynego przeciwnika w tej grze i podać do Asse. Ten natomiast kuca kiedy piłka przylatuje do niego i zatrzymuje ją pupą. Środkowy już zasapany ale się nie poddaje. Przyjmuję ja. Zatrzymuję i z baletnicy robię wyskok. Chłopaki padają na ziemię ze śmiechu.
Bambuje (babcie) dołączają do nich.
Małe misyjne radości.

Wakacje życia cz.2


Religią dominującą na Zanzibarze jest Islam. Jej wyznawcy prześladują Chrześcijan. Muzułmanie w takich krajach z góry zakładają, że jeśli jesteś Biały, to jesteś Chrześcijaninem. Nawet jako turysta musisz być bardzo ostrożny. Przed wyjazdem na wakacje dotarły do nas informacje na temat morderstwa jednego z tamtejszym księży oraz spaleniu 50 kościołów. Po tym jak w Niedziele Palmową, jakiś wariat zaatakował nas podczas Mszy miałyśmy obawy. To były dla naszej dziewiątki wolontariuszy ważne decyzje. Gdzie znaleźć wiarygodne wiadomości na temat sytuacji w Tanzanii? Dzięki Bogu przez przypadek zadzwonił do nas znajomy z Litwy, który ma tam przyjaciela. On stał się naszym źródłem informacji. Zaryzykowaliśmy.  

Krisa słowa brzmiały mi w uszach bardzo często: "Nie ma nic piękniejszego niż umrzeć za wiarę...".
Zanzibar - moja prawdziwa lekcja wiary.

Przez Ocean Indyjski.

Przy zakupie biletu na prom towarzyszyło nam wiele nerwów. W Afryce jest rzeczą normalną patrzenie na ludzi Białych jako tych najbogatszych na świecie. Wyłudzanie pieniędzy i oszukiwanie jest na porządku dziennym. W biegu, na ostatnią chwilę dotarliśmy na prom. Za sobą zostawiłam miasto pachnące spalinami. W środku zrzucałam z siebie plecak jak worek pełen kartofli. Nie mogłam się doczekać momentu, gdy moim podstawowym problemem na wakacjach będzie zjedzenie jeszcze śniadania czy może już obiadu.

Przede mną i za mną siedzieli ludzie z USA. Dziewczyny w sukienkach, jak przepaska na biodra, chłopaki wcale nie w gorszej stylówce. Bic na wierzchu - dobry na przynętę wakacyjną. Kłóciło się to z tymi, którzy siedzieli po bokach. Muzułmanie - radykalni Muzułmanie dominowali w tym miejscu.  Nie koniecznie podobały im się te pół nagie ciała. Ninja - kobiety w czarnych sukniach tylko z odkrytymi oczami jednoznacznie patrzyły się na luzackich turystów. Czułam ten wzrok również na sobie. Siedzieliśmy przecież miedzy nimi. Wścibsko korzystałam z okazji zlustrowania Muzułmańskich kobiet, matek i żon kiedy zmieniały pampersy swoim niemowlakom. Na ich dłoniach i stopach dostrzegłam piękne, kolorowe tatuaże.
Ilość warstw materiału na ich ciałach przeraziła mnie. Za oknem było około 40 stopni. Widziałam też, jak jedna z nich rozmawiała z mężem. Rozmowa pełna spięć i zgrzytów. Po wyrazie jej twarzy domyślałam się, że miał o coś pretensje. Pomyślałam sobie, że te kobiety nie mają łatwo. Jestem też świadoma, że często same wybierają lub zgadzają się na takie życie.
Swoje współczucie wyprowadziłam na zewnątrz, gdzie szum oceanu zagłuszał wszystkie myśli.

Zawieszałam swój wzrok na łódkach, które nas mijały. Sporadycznie pojawiały się małe wysepki. Już wtedy wiedziałam, że coś sie we mnie dzieje. Nie wiedziałam jednak, kiedy pęknie moja bariera tego stanu i jaki będzie efekt. Starałam się znaleźć punkt zachwytu, żeby tylko odnaleźć coś, co miało wymiar relaksu.

Stone Town.

Na powitanie w jedynym mieście Zanzibaru czyli Stone Town osaczyli nas taksówkarze, którzy zapewniali o swojej bezinteresownej pomocy. Oczywiście ceny takich ofert słyszy się na koniec. Oni nie wiedzieli, że Afryka jest naszym domem od 8 miesięcy i z takimi cwaniakami wiemy jak postępować.

Byliśmy koło jakieś budki, coś na wzór lichego sklepu rybnego. Mocniejszy wiatr mógłby zrównać go z ziemią. Staraliśmy się skontaktować z przyjaciółmi, którzy przyjechali tu w pierwszej grupie. Niestety telefony były  poza zasięgiem. Co dalej? Na szczęście Wiolka przypomniała sobie, że misjonarz z Zambii dał jej numer telefonu do zakonnicy, która tutaj pracuje. Trzeba było działać. Po kwadransie rozmowy, obiecała przysłać człowieka, który nam we wszystkim pomoże. Tak też się stało. Czekaliśmy na tego kogoś, jak dziecko w szkole na spóźnionego rodzica.
Kiedy do środka pewnym krokiem wszedł dobrze zbudowany, uśmiechnięty mężczyzna, wiedzieliśmy, że to on. Okazał się księdzem. Był również przyjacielem misjonarza, który został zamordowany 17 lutego tego roku, w drodze na mszę. Pracowali na jednej parafii. Byłam w szoku, z jakim spokojem mówił o tamtym wydarzeniu. Zauważyłam, że bardzo go smuciła liczba misjonarzy na Zanzibarze, która szybko maleje.
I wtedy zaczęło się coś dziać.

Ksiądz Tomas, bo tak miał na imię człowiek wysłany od siostry Stelli chętnie nam pomagał. Zabrał nas na obiad, przy którym opowiedział nam o niełatwej sytuacji Katolików na Zanzibarze. Słowa pełne wiary padały z jego ust prosto do naszych serc. Wyraz twarzy malował radość z pracy z tymi ludźmi i otwartość na każdego nowego człowieka.
Postanowiliśmy zobaczyć miejsce zbrodni. Jego przyjaciel dostał z pistoletu w klatkę piersiową, a następnie w głowę. Zginął 10 metrów od niewielkiego kościoła. Niebieski lakier samochodu ciągle tam jest, a wrak auta ściągnęli na teren zaufanych ludzi. W drodze poprosiliśmy o pomoc w znalezieni zaufanego hotelu, gdzie można przenocować i zostawić rzeczy podczas zwiedzania. Zapewnił nas, że zna takie miejsce. Tym miejscem okazały się siostry mieszkające 50 metrów od kościoła, przed którym miało miejsce morderstwo. "Rzeczywiście bezpieczne mi miejsce"- pomyślałam.
Wchodziłam do domu tych sióstr i nie wierzyłam w to, co się dzieje. Jechałam na wakacje z myślą unikania tego miejsca. Znałam te wydarzenia wcześniej tylko z internetu. Kto mądry pakuje się w coś, czego zna już skutki? Zna ryzyko bycia w takim miejscu? Wewnątrz ogromna walka i powtarzanie, że nie wierzę co robimy. Mimo tego coś nas tam dosłownie pchało. Z sekundy na sekundę robiło się gorąco. Żyłam tylko daną chwilą.

Ogromna brama sprawnie była otwierana, a jeszcze szybciej za nami zamykana. W środku czekały na nas trzy uśmiechnięte zakonnice. W swoich habitach wyglądały jak Smerfetki. Ostatnie nazwiska w książce gości widniały pod datą zbrodni. Od tamtego czasu byliśmy pierwszymi turystami w tym miejscu. Ogromny dom pełen ubóstwa, sprawiał wrażenie bardzo smutnego miejsca.
Z okna pokoju widziałam pobliską okolicę, bawiące się muzułmańskie dzieci. Te okna były dokładnie zasłonięte. Rozpakowywałam rzeczy z myślą : "Przecież to tylko jedna noc, oby do jutra...".



10.O4.2013r. godzina około 5.00 rano.



Hallo Allah! Hallo Allah! Głośniki, które znajdowały się dookoła domu, wrzeszczały mi prosto do ucha.
Hallo Allah! Hallo Allah!

Mój sen nie okazał się na tyle twardy, jak wskazywałoby na to wczorajsze zmęczenie. Za oknem było jeszcze ciemno.
Szybkie przywitanie Muzułmanów miało na celu przygotowanie ich do modlitwy, która niebawem miała się zacząć. Warczący głos dał na chwilę trochę ciszy i powędrował na inne dzielnice Zanzibaru. To wszystko zaczęło zakłócać mój stan wewnętrzny.
Wiercenie się i szukanie miejsca  na moim materacu pod moskitierą wypełniło czas do kolejnego komunikatu z głośnika.
Byłam zmieszana. Moje ciało zaczęło tonąć w pocie. Brałam głębokie wdechy, pełna stresu i  strachu. Jedyne co mi przechodziło przez gardło to "Jezu ufam Tobie".

Czułam dyskomfort psychiczny. Byłam osaczona ze strony Muzułmańskich głośników, których głos przeszywał moje serce jak nóż. Temu wszystkiemu towarzyszył skowyt rozdrażnionych psów. Dzięki Bogu po chwili głośna modlitwa przechodziła na następną dzielnice, potem znowu na kolejną, aż robiło się ciszej i ciszej....

Hallo Allah! Hallo Allah!
Reakcja mojego ciała była jak u pacjenta podczas reanimacji defibrylatorem. Kolejne wykrzykiwane słowa tamtej modlitwy wylewały na mnie wiadra potu. Zaczynałam się bać. Na całym moim ciele czułam ogromny ból i jednocześnie paraliż. Z trudem przełykałam ślinę by następnie wypowiedzieć "Jezu ufam Tobie".

Starałam się nie płakać. Nie myśleć o ryzyku bycia w tym miejscu. Nie dopuszczałam myśli, że może mi się coś tutaj stać. Nie chciałam nawet przypuszczać, co będzie na mszy w kościele za płotem siostrzanym, na którą mieliśmy iść dopiero o 6:30. Nie wyobrażać sobie wzroku wszystkich Muzułmanów z sąsiedztwa, których będę spotykać w drodze. Starałam się. To wszystko rozproszył kolejny komunikat z głośnika.

Hallo Allah! Hallo Allah! Dalej płynęła modlitwa, która zmusiła mnie do zebrania w sobie, by wstać po różaniec. Każdy kolejny przekładany paciorek w mojej zapoconej dłoni jeszcze nigdy nie był tak świadomie chwytany i otaczany całym moim sercem.

Z minuty na minutę mój puls uspokajał się. Za oknem małymi krokami noc przechodziła w dzień. Zasnęłam...

"Beti zaspaliśmy!". Mieliśmy 3 minuty na wyjście. Na piżamę zarzuciłam citengę i wyskoczyłam jak z procy.  Czekaliśmy jeszcze chwilę na siostrę, która pakowała potrzebne rzeczy do walizki z tajnego miejsca. W kościele nie można nic zostawiać. Dla bezpieczeństwa zabierają wszystko za każdym razem. Siostra stanęła w drzwiach jak anioł. Biały habit i walizka w ręku.  Blask uśmiechu ogrzewał nasze serca. Pewnym krokiem wyszliśmy z podwórka. Czułam każde bicie mojego serca i wszystkie kamienie pod moimi stopami. Utworzyliśmy koło, w środku był Tomek z walizką. Szliśmy spokojnie choć w środku serce wrzeszczało ze strachu. Wzrok ludzi prześwietlał nasze ciała. Najbardziej świadome 5 minut w życiu, 50 metrów świadectwa wiary, wiary za którą w każdej chwili mógł ktoś z nas zginąć.

W małym, szarym kościele były: 3 siostry zakonne, ja, Monika, Wiola, Tomek, 4 mężczyzn i 3 kobiety. Drzwi były otwarte. Każdy kto przechodził obok, miał na twarzy pogardę. Ksiądz ze spokojem, pełen skupienia rozpoczynał mszę, podczas której modliliśmy się normalnie.

Po skończonej mszy nie mogliśmy stać pod kościołem. Przede mną, Wiolką i Moniką szedł ksiądz i Tomek - rozmawiali o planach na dzisiejszy dzień. Na samym końcu, za nami szło 3 mężczyzn, którzy byli ochroniarzami. Kiedy doszliśmy do domu sióstr, zapytałam księdza, dlaczego zaparkował tutaj swój samochód, a nie pod kościołem. "Gdybym otwierał samochód dłużej niż zawsze, albo by coś się zacięło - dostałbym kulkę w głowę".
Byłam smutna. Muzułmańskie dzieci uśmiechały się do mnie.



Kolacja.

Pomieszczenie z białymi ścianami, czarną podłogą. Na środku stał prosty stół. Przeraźliwe echo niosło się po pomieszczeniu zwanym jadalnią. Prostota tego miejsca dawała dużo do myślenia.
Siostra Gaspera, babuszka z białym welonem na głowie przynosiła jedzenie. W tym samym momencie poprosiliśmy, żeby siostry zjadły z nami kolację. Na pytanie, czy ona jest przełożoną zaczynała się śmiać. "Ja jestem tu tylko najstarsza, nie ma podziałów w tym miejscu". My wolontariusze barier w nawiązywaniu nowych znajomości nie mamy. Zażarte dyskusje trwały. Miła atmosfera ożywiała mury tego zgromadzenia.
Delikatnie staraliśmy się dopytać o obecną sytuacje w tym miejscu.  

Uśmiechnięte siostry dawały piękny przykład pracy misyjnej. Po tej tragedii czują dużo większe zagrożenie. Każdy ich krok jest obserwowany. Mimo tego odważnie wyznały nam, że są gotowe umrzeć za wiarę niż pozwolić umrzeć wierze. Nie rozpatrują nawet próśb do biskupa o zmianę miejsca. Po tym, co usłyszałam, czułam się spokojniejsza. To były słowa pełne otuchy i prawdziwej wiary. Być może i moment nawrócenia.
Do tej pory prześladowania religijne znaliśmy tylko z mediów, ale ciężko było nam się wczuwać w takie sytuacje. Dzisiaj przeżyliśmy to na własnej skórze.
Zostaliśmy w tym miejscu przez 3 dni.

Pobyt w tym miejscu dał mi możliwość docenienia tego, że żyję w wolnym kraju chrześcijańskim:  i w Zambii i w Polsce.

środa, 24 kwietnia 2013

Wakacje życia


Nie czułam ogromnego podekscytowania. Przemęczenie codziennymi obowiązkami objawiało się w przeróżny sposób: bezsenność, migrena, zasłabnięcia i do tego jeszcze zatrucia pokarmowe. Nie potrafiłam zmienić myślenia z dnia na dzień.
W ramach pracy misyjnej mamy kilka dni urlopu.
Z różnych powodów nasza afrykańska dziewiątka wolontariuszy musiała podzielić się na dwie grupy.  Razem z Wiolką, Moniką i Tomkiem wyruszyliśmy w drugiej turze w piątek 5 kwietnia. Na miejscu oczekiwali na nas Krzyś, Agata, Anka, Ilona i Bartek. Myśleliśmy, że ten wyjazd będzie dla nas leżakowaniem na plaży, jak na wakacjach z katalogu. Cena dwóch par spodni.
Wszystko runęło w gruzach, a emocje przekroczyły wszelkie granice.

Podróż na Zanzibar.

Stacja kolejowa. 3 godziny przed wyjazdem odebraliśmy bilety. Czworo Muzungu i  sztuczny tłum przy kasie. Na poczekalni wystawa bagaży: kartony, torby, torebeczki, walizki, worki z kartoflami. Gdzie ten pociąg to wszystko pomieści? Kątem oka obserwowałam ludzi, którzy przyszli tu przed nami. Bogaci turyści, w wyprasowanych ubraniach, natapirowanych włosach, frenchem na paznokciach. Byli lekko przemęczeni i bez większej radości. Widząc to, czułam się jak z innej planety. W rozciągniętych spodniach i wyblakłej koszulce wizualnie nie pasowałam do tego składu wycieczki. Przez chwilę pomyślałam, że dwudniowa podróż może okazać się sztywna. Wyobrażenia przerwał  burczący z głodu brzuch.

Do obiadu rozsiedliśmy się na krzesłach jak pielgrzymka na postoju. Rarytas wycieczkowicza - ugotowane jajka na twardo i bochenek chleba.
Niczym się nie przejmowaliśmy. Nasze zachowanie mogło siać zgorszenie wśród Europejczyków znajdujących się na ogromnej hali. Salezjańscy wolontariusze zagrażali swoim roztrzepaniem i radością wszystkim, którzy ich otaczali i patrzyli się w ziemię.
Afryka już dawno pozbawiła nas jakiejkolwiek krępacji. Pamiętam, że jedynym problemem w tamtym momencie było pudełko z solą zakopane na dnie plecaka.
Ludzi robiło się coraz więcej.

Zegar wybił godzinę 13:30. Wszyscy na hura ruszyli w stronę pociągu. 300 osób przewracało się o własne nogi. Starsze kobiety lądowały twarzą na betonie. Wyścig szczurów. Sami odsunęliśmy się na bok. Przecież każdy miał swoją miejscówkę.

W moim wagonie była mieszanka kolorów skóry i wyznania.
Wesoły dziadek z żoną. Wolontariusze z Anglii, którzy szkolą ludzi na pielęgniarzy. Był też chłopak z brodą, którego od razu nazwałam Muzułmaninem. Po dziecinnym podglądaniu, wstąpił do nas na słowo. Moje ocenianie ludzi po pierwszym wrażeniu znowu zawiodło. Młodzieniaszek z Niemiec przerażony Afryką szukał znajomości i informacji na temat podróży.
Była też prowodyrka wagonu - Kruszyna z przyjaciółmi, również z Niemiec. Miałam wrażenie, że gdzieś już ją widziałam. Tym sposobem bycia, akcentem i śmiechem przypominała mi koleżankę z Łukowa....
Dostrzegłam też cwaniaka, który poruszał się jak wieszak -  Hindus zwany Papą. Wraz z żona i rodziną podróżowali do domu - Dar es Salaam. Swoimi przekrwawionymi oczami spoglądał w naszą stronę, kiedy pojawiła się tylko taka okazja. Gdy zobaczyłam ich po raz pierwszy, nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedykolwiek zaistnieje możliwość zawiązania przyjaźni.
To całe towarzystwo przeplatało się Afrykańczykami, którzy przy tych wszystkich twarzach nie zrobili nam mnie żadnego wrażenia. Są przecież moją codziennością.

Na rozprostowanie kości wybierałam się na spacery po pociągu. Wtedy w mgnieniu oka wszyscy Czarni mężczyźni podnosili się na sztywne nogi, chętni do podrywu. To okropne, kiedy traktują kobietę w sposób rzeczowy. Nie pokazałam po sobie żadnych emocji. Pewnym krokiem przeciskałam się pomiędzy przepoconymi i podchmielonymi podrywaczami. Sama nie wiedziałam, gdzie te korytarze mogą prowadzić.
Po drodze spotkałam Johna i Gonn z Norwegii. Już wcześniej na poczekalni udało się nam złapać kontakt wzrokowy. Tym razem  nikt z nas się nie spieszył. On z zawodu lekarz, ona pielęgniarka - od roku pracują na Zanzibarze. Dobrze nam się plotkowało bo praca z dziećmi to nasz wspólny temat.

Godziny w pociągu mijały szybko. Pierwszy raz od 8 miesięcy wzięłam książkę do ręki, wyspałam się, upijałam się pięknymi krajobrazami bez jakichkolwiek ograniczeń. Pociąg zatrzymywał się w buszu, na stacjach - gdzie tylko miał na to ochotę. W Afryce punktualność to abstrakcja, a planowanie i przewidywanie rozśmiesza samych Afrykańczyków.
Psychiczny relaks. To było dla mnie coś nowego. Dzień nie był przeplatany płaczem dziecka, natłokiem zadań do zrobienia na wczoraj. Łapałam chwile i momenty zapisując je na kartkach papieru i stronach swojego życia.

Sobotni wieczór staliśmy na stacji, której nazwy nie udało mi się zapamiętać. Znajomi z Norwegii rozluźniali napiętą atmosferę panującą wśród podróżujących. Dźwięk gitarowych strun wypływał spod dłoni Johna. Wywoływał uśmiech na naszych twarzach i chęć przyłączenia się do śpiewania. Wesoła grupka Białych ludzi zasiadła w kręgu na opustoszałej stacji kolejowej. Muzycy jednej nocy. Jak zapobiec malarii? Aktywny wyświetlacz w telefonie przyciągał do siebie komary.
Tak mijał nam postój, którego długość nie była znana nawet maszyniście...

Trzeciego poranka obudził nas krzyk. Ludzie przepychali się pod drzwiami naszej kabiny. Kilkadziesiąt kilometrów przed nami był wypadek. Ktoś puścił plotkę, że mamy przenieść się do autobusu. Zero jakiejkolwiek informacji od obsługi pociągu. Zaspani pakowaliśmy się bez przekonania. Bazowaliśmy na tym, co widzieliśmy za oknem.
Zamieszanie jak w czwartek na rynku. Tomek przejął sprawy organizacyjne w swoje ręce, co umożliwiło mu zaprzyjaźnienie się z dziadkiem z Anglii. Z dziewczynami szukałyśmy toalety, niestety na próżno. Wszystko było zabite na 3 spusty. Na szczęście pieczona kukurydza sama napatoczyła się na śniadanie.
Po półgodzinnych dochodzeniach co dalej, padła decyzja, by wracać do pociągu. Szefostwo TAZARA (nazwa pociągu) łudziło się, że do czasu, kiedy dojedziemy do miejsca wypadku, ktoś usunie wrak.

Tego samego dnia zawitali u nas wyperfumowani panowie w czarnych garniturach. Żądali od nas paszportów i z nimi przepadli na dobrych kilkanaście minut. To był pierwszy moment, kiedy pojawił się stres podczas naszego wypoczynku. Kiedy ruszył pociąg, ruszyłam i ja w poszukiwaniu naszych dokumentów. Jak się okazało, w podobnej sytuacji byli wszyscy. Kamień z serca. Tanzanijczycy osądzali mnie o brak zaufania do Afrykańczyków. Dla świętego spokoju chciałam uniknąć spięć, więc wróciłam na swoje łóżko. Czas zwłoki wypełniłam targowaniem się z dziećmi, które sprzedawały jedzenie za oknem. Brak tutejszej waluty przyczynił się do wymiany jedynej czekolady z plecaka na ryż z fasolą.
Trzeba sobie w życiu jakoś radzić i mieć  pomyślunek.
Roześmiany elegancik niespodziewanie otworzył drzwi naszej kabiny. Miał pretensje, że Białaska sieje panikę, że ktoś chce jej ukraść paszport. Pierwszy raz w Afryce spotkałam się z takim brakiem szacunku. Wtedy pomyślałam o mojej zambijskiej społeczności, która złapała kolejny plus.


Po szybkim myciu w butelce, każdy z nas chciał zasnąć. Łatwo nie było. Przekręcaliśmy się z boku na bok aż pociąg znowu stanął. Przy zgaszonym świetle śmialiśmy się, że chyba spędzimy tu całą noc. Miejscowe dzieci zaglądały nam przez okno. Po kolejnej godzinie do drzwi zastukał kierownik pociągu z ochroniarzami. Przyszli oddać nam pieniądze za bilet i kazali się stąd zabierać. Ponoć autobus już na nas czekał. Pociąg kończy swój kurs, gdyż wrak wcześniejszego nie został jeszcze sprzątnięty.
W Tanzanii na terenie parków narodowych, ze względu na bezpieczeństwo, nie można jeździć nocą po ulicach. Zwierzęta lubią płatać figle. Pomyślałam sobie: "Bez kitu, w tej Afryce ciągle mam jakieś akcje z transportem..."

Byliśmy w buszu. Na rzekomym dworcu autobusowym czekali na nas: ludzie, którzy spali na ziemi, ludzie w autobusach, ludzie zdenerwowani z papierosem w ustach, ludzie zaspani, którzy pytali "ale co się stało?" i my, którzy śmialiśmy się ze swojego prorokowania w przedziale. Noc w buszu przy świetle gwiazd i księżyca? Brzmi całkiem romantycznie, ale nikomu amory nie sprzyjały. Autobus również na nas nie czekał.
Ku uciesze naszych serc pod opiekę wziął nas Papa z rodziną. Dzięki niemu nikt nie zrobił nam krzywdy. Sam organizował też dla nas transport. Telefony cały czas były w użyciu.

Byliśmy bez grosza. Ten Anioł wraz ze swoją rodziną zorganizował dla całej naszej grupy śniadanie, za które zapłacił z własnej kieszeni. Nikt z nas nie planował spania pod chmurką, więc planowaliśmy wizytę w kantorze dopiero w stolicy.
Gdy zapytałam, dlaczego nam pomaga, uśmiechnął się i powiedział: "Podróżujemy razem, więc musimy sobie pomagać. Może ty kiedyś pomożesz komuś w ten sposób".
Nie miałam więcej pytań.

Rankiem, po 3-godzinnym opóźnieniu, przyjechał autobus. Papa zażądał od kierowcy jednej, oddzielnej luki bagażowej dla naszej grupy. W środku czekały na nas miejsca siedzące. Papa pochodzi z Tanzanii i zna tutejszych ludzi. Często ostrzegał, byśmy byli czujni i pilnowali portfeli.
W wygodnych miejscach jechaliśmy wśród pięknych widoków. Krzyczeliśmy na całe gardło i podskakiwaliśmy jak na trampolinie, gdy zza drzew wyłaniały się żyrafy, słonie, antylopy i zebry. Zacierałam dłonie i żartując kombinowałam, jak tu przemycić jedną żyrafę do Polski.
Dzięki tym atrakcjom podróż zleciała nam bardzo szybko.

Ostatni przystanek: stacja autobusowa w Dar es Salaam. Mafia taksówkarzy rzuciła się na nas, oferując kosmiczne ceny. Wieszali na nas rasistowskie teksty, gdy odmówiliśmy skorzystania z ich pomocy. Papa ma swoją firmę transportową. Jest jednym z lepszych taksówkarzy na jego dzielnicy. Zadzwonił po swojego przyjaciela, który zabrał nas i jego rodzinę do jednego busa. W drodze ustaliliśmy, że odwiozą nas pod tani hotel niedaleko ich domu, gdybyśmy czegoś potrzebowali.

Podróż pełna przygód? Droga z Zambii do Tanzanii okazała się zwykłą rozgrzewką przed tym, co czekało na nas na pięknej wyspie zwanej Zanzibarem...




sobota, 20 kwietnia 2013

Czekoladowy Anioł

Wpisana jest w historię każdego człowieka. Potrafi być na tyle bezczelna, że przychodzi i narzuca się bez możliwości odmowy. Mam wrażenie, że fruwa w powietrzu. Każdego dnia robi sobie wyliczankę i szuka swoich wybrańców. Tylko w jej mniemaniu są wielkimi szczęśliwcami. Dla jednych jest delikatna, przychodząca z ulgą, a dla innych strasznie męcząca - nawet bolesna. W afrykańskim powietrzu jej stężenie jest zdecydowanie zbyt wielkie. Imponuje jej bieda, brak lekarstw i słaba opieka medyczna. Jest na porządku dzienny i zabiera resztki emocji. Nie lubi nikogo karmić nadzieją. Pani Śmierć.

Rankiem, przez zamknięte drzwi pokoju Agata czytała mi smsa. Treść wiadomości nie dotarła do mnie, nie wywołała na tamtą chwilę żadnych emocji. Jednym uchem wleciało, drugim wyleciało. Nie zrozumiałam.
Poszłam dalej spać.
Po śniadaniu Agata jeszcze raz przytoczyła sms: "Dziecko z Twojej klasy nie żyje".


Spośród 50 imion i nazwisk z listy dziennika klasowego, ciężko mi było odnaleźć w myślach twarz Elizabeth. Nasze maluchy są podobne do siebie, mają oczy jak 5 złotych, piękne uśmiechy, barankowe włosy. Każdego dnia w jednakowych mundurkach. Która to jest?
Odkopane zdjęcie odebrało mi mowę.

Na pogrzeb pojechałam z Agatą i s. Lorreine. Na miejscu czekały na nas nauczycielki naszego przedszkola, rodzina dziewczynki, znajomi i przyjaciele rodziny. Wszystko zaczęło się w domu. Siedzieliśmy w milczeniu na podłodze z wyprostowanymi nogami. Matka z babcią i ciociami przeraźliwie krzyczały, płakały. "Eliza nie!, Eliza wróć!, Eliza, Eliza, Eliza...". Wśród pozostałych panował spokój. Nie było łez na ich twarzach. Przyzwyczajenie.

Po ciało pojechaliśmy do szpitala. Najbliższa rodzina pożegnała się w małym pokoju, a pozostałe 200 osób stało na zewnątrz ze śpiewem na ustach. Potem jeszcze 2 godziny czekaliśmy na spóźnionego ojca. Rodzice nie mieszkają razem. To też jest tutaj normalne.
Wyprowadzenie małej, białej trumny wywołało głośne zamieszanie.
Ruszyliśmy do kościoła oddalanego około 30km od centrum miasta.

Cała ceremonia pogrzebowa odbyła się bez księdza. Każdego dnia umiera zbyt wielu ludzi.
Często pogrzeby w parafiach prowadzą katechiści.


Tuż przed końcem modlitwy, najbliżsi przemawiali do Elizy. Padały bardzo emocjonalnie słowa. Czy to wszystko jest prawdziwe? Czy to tylko scena z fatalnej telenoweli? Miałam mieszane uczucia. Aktorstwo to ich mocna strona. Przecież wiedziałam, że swojej córce do tej pory nie poświęcali za dużo uwagi. Byłam też świadoma, że jej śmierć to w dużej mierze wynik niedopilnowania rodziców, co tu w Zambii jest normą. Może dziecko, to tylko dziecko, ale ja w otwartej trumnie widziałam ślicznego, czekoladowego Aniołka.
Łzy spływały po mojej twarzy.

Ciało pogrzebaliśmy w buszu za kościołem. Mężczyźni usypywali wysoki kopiec, a pozostali wbili w niego kwiaty. Zostawiali również łyżki, miski, kubki, ubrania. W Zambii wierzą, że to, zapewni jej duszy dostatek.
 

Na koniec wszyscy wróciliśmy do domu matki by na krótką chwilę usiąść na ziemi. I zgodnie z tradycją trzeba jeszcze umyć dłonie. Znak zakończenia pogrzebu.


Elizabeth Chama zmarła w czwartek, 18 kwietnia 2013r. w drodze na wakacje. Dziewczynka udusiła się w wyniku anginy i dużych ran gardła. 27 sierpnia miałaby 6 lat.

W mojej pamięci i sercu pozostanie na zawsze jako ta, która z szerokim uśmiechem wymigiwała się od pisania w zeszycie. Zawsze lubiła brać papier toaletowy do łazienki, z którego puszczała latawce na przedszkolnym podwórku.
Moje dziecko, moja uczennica, moje maleństwo.

piątek, 29 marca 2013

Umiłowane stopy


To wszystko dzieje się w niedokończonym kościele w Kabwe. Nie brakuje mi domu, idealnie zgranego chóru, dylematu, co na siebie założyć by się nie zadusić wśród tłumu wiernych mojego miasta.
Ksiądz wstaje i myje stopy wiernym. Kapłan, w którym jest Jezus, którego uczynił swoim narzędziem, bierze miednice i po prostu je myje. Jednym poświęca kilka sekund, innym kilka minut…


My:
 Po ludzku widzimy uniżenie, prześcieradło i mycie zaniedbanej części ciała. Może są to stopy z popękanymi piętami, złamanymi paznokciami, odrzucającym zapachem, albo są pokryte sztucznymi balsamami upiększającymi. Jedne są przepracowane, zaganiane, inne wygodne i modne. Prawda jest taka, że naszymi stopami w tym momencie są nasze serca. Często zranione, przepełnione nienawiścią, brakiem miłości, gonitwą za pieniądzem. Raczej uciekamy od przyznania się do tego, niż wracamy i naprawiamy. Bo wstyd, bo co inni powiedzą. Wstydzimy się tez swojej wiary. Bo widzimy problemy kościoła, a zapominamy, że to my jesteśmy tym kościołem. Tracimy siebie marnując czas na ocenianie innych. Unikamy ludzkości w swojej codzienności. Z wygody i pychy.
Ten problem masz Ty w Europie, ja na misjach i wszyscy nas otaczający. To wszystko jest nasze. Dlaczego? Bo jesteśmy tylko ludźmi.


On– Jezus:

Nieskończona miłość, która jest zawsze. Może jej nie dostrzegamy, bo kosmetyka ciała zajmuje więcej czasu niż kosmetyka duszy. On chce myć te brudne stopy. W sposób uniżenia i mycia On uzdrawia nasze serca. Czasami trzeba zaryzykować, przestać płynąć z prądem i zrobić coś, czego do końca nie rozumiemy. Złożyć to wszystko w Jego rękach.



Zadanie na dziś? Stać się uczniem. Dać się skąpać, by stać się człowiekiem, stworzonym na obraz i podobieństwo Boga.

Jestem na zambijskiej ziemi i czuję się jak w domu. Niczego mi nie brakuje, bo to co najważniejsze jest ze mną.  

wtorek, 26 marca 2013

Palma do głowy


Dzisiejsza Niedziela Palmowa od samego początku nosiła imię tajemnicy. Ksiądz Michał postanowił zabrać nas do buszu na mszę świętą.
Salezjanin w okularach jak Kuba Wojewódzki, w świeżo uprasowanej koszuli, pełen gotowości czekał w samochodzie na dwie blondyny.
 Co przyniesie dzień? Co nas zastanie na miejscu? Jak przywitają nas tamtejsi ludzie?

Droga buszowa okazała się znośna. 12 kilometrów pokonaliśmy w pół godziny - to dobry czas jak na afrykańskie warunki. Chłonęłyśmy każdą informację wypływającą z ust misjonarza. Czasami musieliśmy zamykać okna przejeżdżając przez kałuże.
Ponoć w tych miejscach 20 lat temu węże wskakiwały każdym możliwym otworem do samochodów. Teraz mieszkają tu ludzie więc wszystko idzie na przód.
Kiedy nieoczekiwanie woda chlapała nam w twarz śmialiśmy się, że trzeba szybko zamykać okna bo Czarna Mamba zaraz wskoczy. Żartownisie.

Na miejscu czekał na nas katecheta. Otwarty kościółek wielkości pola karnego na boisku do footbollu i jego okoliczni sąsiedzi. Z sufitu zwisały kwiaty, trawa i liście palmy.
Ostatnia msza była odprawiana w tym miejscu pół roku temu. Takich kościołów jest bardzo wiele, do niektórych trzeba dojechać nawet do 45km, a księży jest garstka w całej Mansie.
Zanim ludzie się zebrali, ksiądz posługiwał w rzekomym konfesjonale, którego rolę odgrywało krzesło w kącie. My zapoznawałyśmy się z okolicą.
Wbrew wszelkim wyobrażeniom miejscowi znali angielski, chętnie zapraszali nas do gry na instrumentach i chwalili się swoimi dziećmi. Jeden mężczyzna kilkakrotnie z dumą podkreślał "Mam piątkę dzieci".

Wszyscy staliśmy w wysokiej trawie. Liście palmy w dłoniach ubogich ludzi, nierówna droga i upał dawały możliwość wyobrażenia sobie, że za chwilę dojedzie do nas Jezus na osiołku. Procesja ruszyła z wioski, z miejsca lekko oddalonego od kościoła. To wszystko było takie inne, takie nowe, takie jedno - wielkie "wow" . Roztańczeni mieszkańcy i my. Podążaliśmy na mszę.


Cztery ściany przykryte srebrną blachą, podparte drewnianymi belkami, a na ziemi wyrastające z niej betonowe klocki do siedzenia - to był nasz kościół.
Setka ludzi w tym jednym budynku i człowiek się gotuje. Okna wielkości szczeliny, w którą można wsadzić tylko rękę nie sprawdziły się w roli wentylatora świeżego powietrza.

Ksiądz Michał był przy ołtarzu. Agata siedziała z przodu wśród dzieci, ja stałam na końcu przy drzwiach wyjściowych pomiędzy karmiącymi matkami. Czułam lekki dyskomfort bo na mojej szyi zamiast dziecka wisiał aparat. Po jakiejś godzinie jedna z nich zaczęła szarpać mnie za ramię i kazała usiąść. Specjalnie dla mnie zrobiła to miejsce - dla gościa wioski, którym byłam właśnie ja.
Wielkie robale latały, a żaby wskakiwały pod chitengę. Mimo tego wiernie siedziałam. Z zamkniętymi oczami słuchałam. Co dwudzieste słowo coś rozumiałam, moja podstawowa znajomość chi bemba pozwalała mi na to. Takiej Niedzieli Palmowej nigdy nie miałam.
Była fenomenem w każdym swoim szczególe, prostocie i ubóstwie.
To wszystko trwało do "tamtej"  chwili, później życie stanęło w miejscu.


Byłam na końcu świata, w środku buszu. Serce chciało wyskoczyć, a ciało było sparaliżowane. Ogromny huk otworzył moje oczy. Ktoś strzela?  
Spanikowani ludzi zaczęli wstawać. Przestraszone dzieci płakały jedno głośniej od drugiego. Nie mogłam się ruszać. Jedyne co zrobiłam to spojrzałam na księdza, który uciekał z ambony na zewnątrz. To był znak. "Muszę się zebrać, muszę uciekać".

Biegłam za innymi. Pogubiłam buty. Gdzie jest Agata? Coś jej się stało? Kilka sekund, wypełnione niepewnością zrodziły we mnie poczucie samotności. Kościół wypluwał ludzi z siebie, ale jej nadal nie widziałam. Myślenie zamieniłam w czyn. "Podwijam kieckę i wracam po nią!". Kiedy wchodziłam do środka zbierałam swoje japonki. Agata z bladą twarzą wyjrzała z futryny drzwi. Trzęsła się, ale była w jednym kawałku - najważniejsze.  Szybko podbiegłam do ludzi zbadać co się dzieje. Dzieci zrobiły z siebie tarczę obronną wokół mnie. Życiowa klatka stop.

Jeden z tutejszych psychicznie chorych pijaków obrzucał kościół wielkimi kamieniami, świetnie bawiąc się przy tym. 4 mężczyzn pobiegło za nim. To był moment, kiedy pierwszy raz na tej ziemi powiedziałam, że w Zambii można spotkać prawdziwych facetów. Kurzyło się. Załatwili to po męsku. Nie wiem czy coś z niego zostało i może po chrześcijańsku to nie było, ale wrócili już bez niego.


Ktoś zwołał nas na mszę. Zszokowani ludzie siedzieli cicho jak makiem zasiał. Skulona Agata chowała twarz w dłoniach. Księdzu Michałowi głos chwilami przerywało, a moje powieki nie mogły zamknąć oczu jednym, szybkim ruchem. W podniesionym ciśnieniu serce biło jak szalone do ostatniej sekundy w tym budynku.

 Po wszystkim udaliśmy się do domu jednej rodziny. Tam czekał na nas wiejski kurczak i ubwali (nshima). Jedzenie ręką, w afrykańskiej chacie z ludźmi z buszu. Już w spokoju.

W jedną stronę śmialiśmy się, a w drugą cieszyliśmy, że wracamy żywi w jednym kawałku.
Aż ciężko uwierzyć, że dzisiejszego dnia jedni święcili palmy, a innym odbijała ona do głowy.
Droga do buszu
Obiadek
Poświęcenie palemek
Procesja



W kościele

sobota, 16 marca 2013

Dziękuję


Prawda jest taka, że to, co jest niematerialne, jest trudne w opisaniu albo odzwierciedleniu za pomocą czegokolwiek. To, co sprawia, że jestem szczęśliwa, co zaskakuje albo pobudza receptory do pracy i  refleksji, to każdy dzień  z minionych 7 miesięcy w Zambii i każdy następny dzień mojej misji.
Nad wszystkim wiernie czuwa Święty Janek Bosco.


Doświadczam wiele. Dźwięku dziecięcych łez albo moich własnych. Nie zapowiedziane wskakiwanie dzieci na barana albo własne ujawnianie drzemiących we mnie zdolności aktorskich. Uczenie trzymania w dłoni ołówka albo tłumaczenie, że gumka z niego nie jest do jedzenia. Spontaniczne gry albo podwijanie spódnicy do strzelenia karnego. Kilkakrotne przywitania na naszej dzielnicy albo zamkniecie się na chwilę we własnym pokoju. Oczyszczanie kilkudniowych ran albo zszywanie własnego trampka. Dla urozmaicenia czasami pomaluję płot, pomogę w naprawie pralki, poduczę kucharkę w pieczeniu albo popodziwiam fikuśne robaki. Czasami też upadam, wątpię.
To, czego najbardziej potrzebuję, to uśmiechu i otwartości mieszkańców Mansy.
Stałam się jedną z nich, nauczyłam się żyć skromnie, zwyczajnie, po ludzku.

To wszystko sprawił człowiek dla człowieka. To takie proste działanie matematyczne, gdzie odgrywam rolę plusa.

Mogę to teraz pisać dzięki tym, którzy wstali na swoje dwie, codziennie dźwigające ciężar ciała nogi i postanowili mi pomoc bu tu być - mimo wszystko.
Może ten ktoś siedzi teraz za biurkiem pięknego wieżowca i wklepuje literki i cyferki na klawiaturze. Spotyka na swojej drodze ludzi z problemami albo sam z czymś się boryka. Być może pracuje w szkole i każde dziecko jest jego codziennym wyzwaniem pedagogicznym. Może leczy ludzi na choroby cywilizacyjne, opatruje, pociesza, że będzie dobrze. Może tak na prawdę maluje właśnie paznokcie albo siedzi przed telewizorem i zmienia kanały za pomocą pilota z wieloma funkcjami.
Jest moim ojcem i matką.
Najwspanialszymi przyjaciółmi.

Dobroć Waszego serca przelała się na moje ręce i teraz mogę dawać ją tym najbardziej potrzebującym z Zambii. Jesteście dla nich darem z nieba.
Wam, prostym ludziom, zwyczajnie dziękuję.
Za to, czego mogę doświadczać w mojej codzienności i dawać innym swoją obecnością.
Za to, że i moje serce może się zmieniać. 

niedziela, 10 marca 2013

Pauza


Jest Wielki Post. Moje codziennie spostrzeżenia? W mansowym kościele pojawia się liczniejsza rzesza wiernych. Droga Krzyżowa to ważny dla nich czas. Na markecie bez zmian, może kuraki trochę zdrożały ze względu na sezon. Ale to nie oznacza, że ludzie zaczęli pościć bo i tak są niedożywieni. Co słychać w Europie? Miastowe dyskoteki zapewne przyciszyły głośniki o kilka decybeli. Co dalej? Praktykowanie postanowień na ten czas pewnie obraca się w tematyce dietetyczno-wagowej albo zmniejszania alkoholowego voltu. No dobra - urodziny teścia się nie liczą. Co powie kobieta? Jestem za gruba - nie będę jeść słodyczy. Przyjemne z pożytecznym. 40 dni bez czekolady, 5 kilo spadnie jak nic. Co na to zbuntowana nastolatka z nadwagą? Nie będę jeść po godzinie 18 od poniedziałku do piątku. Dzieci w Afryce czasami nie jedzą kilka dni, umartwię się. To nic, że w weekend odrobię w pobliskim fast foodzie. I do tego jeszcze będę wchodzić na facebook'a tylko co drugim dzień. Wielki post to nadzieja na talię osy? Stop, stop, stop! Człowieku, szybko zmień myślenie.

Czym jest postanowienie? To praca nad tym, co sprawia mi największą trudność w drodze do Boga. Zatrzymajmy się razem na kilka minut...

Ja i Środek buszu. Ku wielkiemu zaskoczeniu niedawno usłyszałam słowa, z którymi obudziłam się dziś rano. "Bądź zimny albo gorący...skoro jesteś letni chcę wyrzucić Cie z moich ust..."

Czekając na Mszę, leże na samochodowej plandece. Liście palmy osłaniają mnie przed słońcem. Z wysokiej trawy słychać podglądające mnie dzieci. Pewnie myślą, że ruszanie najmniejszym palcem u stopy to moje jedyne zajęcie na ten czas. Jednak ja włączam myślenie i wyobraźnię. Nie zważając na ich rozmowy zamykam oczy...
"Dajcie trochę tej pustyni, a nie robicie ciągle busz". Przenoszę się myślami w nieznane...


Ogromna pustynia. Jestem tu sama. Zdezorientowana wstaję i idę. Po chwili czuję się, jakby ktoś ciągnął mnie za rękę, jak małe dziecko na zastrzyk. Jedyne co widzę, to jakieś ślady, które wyznaczają nieokreślony cel. Zaczynam biec. W ciemnościach zauważam małe światło. Po śladach nieznajomych stóp biegnę do tego miejsca coraz szybciej. Na miejscu zastaję oświetlone lustro. Szybka klatka stop. Obracam się dookoła własnej osi. Obok nieznajomych śladów nie widzę własnych. Co się dzieje? W lustrze widzę moją codzienność.
Resztką sił ze skruchą upadam na kolana. Już nie pytam, po co się tu znalazłam. Wiem, czyje to ślady. To Pan Bóg i mój czas.


Otwieram oczy. W świetle dnia robię rachunek sumienia. Co tak naprawdę trzeba postanowić...

Moja misja to skarb. Moje lustro, moja pustynia.


sobota, 16 lutego 2013

Dziwny świat miłości



Luty to miesiąc kojarzony głownie z Walentynkami. Jedyne 24h w całym roku, gdzie można zebrać się na odwagę wyznania i nikt Cię nie wyśmieje. Chciałoby się rzec, że ów dzień to dzień rozgrzanych miłością serc w środku zimy. Błyszczące bilbordy i piękne wystawy sklepowe w kolorze czerwieni, przyciągają wzrok wszystkich ludzi. Być może tego dnia babcia z dziadkiem złapią się za głowę, patrząc na dzisiejszą miłość. Jakiś chłopak zrobi transparent na 12 piętrze wieżowca dla swojej dziewczyny. Dzieci w podstawówce będą robić zakłady, kto dostanie więcej kartek w poczcie walentynkowej.
Zambia, Walentynki i 40 stopni na termometrze. Dzień, w którym ludzie zakładają tu na siebie ubrania w kolorze czerwonym oraz czarnym. Wszyscy z serdecznym uśmiechem życzą sobie ”Happy Walentine's”. Jeden z najgorętszych afrykańskich dni.

Oratorium. 
- Dajcie piłkę chcę pograć z Wami.
- Nie, dziewczyna, biała dziewczyna nie będzie z nami grała w football!
Dość wyrośnięte chłopaki, których widzę po raz pierwszy, nie zapoznali się jeszcze z zasadami naszego oratorium.
- Ja chcę tylko z Wami pograć, nie zabiorę Wam tej piłki!

Zaczęła się żywa konwersacja w chi bemba. Na szczęście przez płot przechodził Asse, który dobrze zna angielski. Jego 12-letnia, misiowata postura dość śmiesznie wyglądała przeskakując 2- metrowy płot.
Szybko załatwił sprawę po męsku. Stanęło na tym, że jeśli strzelę karnego to zostaję, jeśli nie, spadam z boiska. Mój wybawiciel zacierał tylko ręce.
Przygotowania trwały trochę dłużej niż normalnie. Konieczne było sprawdzenie nieobecnego wiatru i oznaczenie pola karnego. Oczekiwanie jak na decydującego gola w African Cup of Nations.
One! Two! Threeeeeeee! . . . Bramka! Otwarte buzie chłopaków i zdziwienie bramkarza wywołały wielki śmiech u Asse. W mgnieniu oka utworzyły się dwie drużyny : Ja, Asse i ”Pomarańczowy” kontra reszta chłopaków. Piłka lubiła zasiąść na drzewie, a moje sandały wykazały się nową funkcja latania.
Po dość emocjonującej grze wygraliśmy 4:2, z czego moje były 3 bramki. Po godzinnym meczu w 40 stopniach postanowiliśmy ustąpić boiska innym. Lekko zasapana zasiadłam na kamieniu. Jednak ktoś się za mną czaił i czaił…

Beti! How are you? Zdejmując ręce małego Richarda z moich oczu uśmiechałam się. W końcu zawitał w oratorium! Jego dłuższa nieobecność była spowodowana popołudniową zmianą w szkole, którą zaczął pierwszy raz w życiu miesiąc temu. Nie odstępował mnie nawet na sekundę. Zawieszając rękę na mojej szyi, podłożył nogę pod pupę, żeby jej dosięgnąć. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy w chi bemba i po angielsku. Zaskakiwał mnie znajomością nowych słówek. Opowiadał o mamie, która poszła do miasta, o zajęciach w szkole. Pochwalił się również nowymi sandałami za małymi o 3 rozmiary. Koniecznie chciał mi pokazać, jak się pisze jego imię. Na brunatnym piachu ukazało się : h R c d. Zawsze to sukces. Jeszcze kilka tygodni temu nie wiedział, jak napisać jakąkolwiek literę . Śmiejąc się z samego siebie chował oczy w dłoniach. Jego buzia wylądowała na moich nogach. Siedzieliśmy. On się nie ruszał, ja go głaskałam. Przez kolejny kwadrans trwaliśmy w milczeniu. Jego rzęsy łaskotały moją nogę coraz rzadziej i rzadziej. Ciepły oddech stabilizował się do jednego tempa… Mały zasnął w poczuciu bezpieczeństwa...


14 luty to moje pół roku w Zambii. M jak  Mansa. Ta miłość nie wylewa na siebie drogich perfum, nie obdarowuje mnie drogimi prezentami. Nie wiesza na sobie czerwonych piórek . W sumie nawet nie wiem, czy kojarzy tę datę w kalendarzu, albo czy potrzebuje jakichkolwiek specjalnych przypomnień. Ona jest każdego dnia - po prostu. Śmierdzi ale już tego nie zauważam. Ma wszy i grzyba na głowie ale nie robi to już na mnie żadnego wrażenia. Nie potrzebowała ukończenia zerówki czy 3 kierunków studiów by stać się wartościową. Lubię jej błędy kiedy pisze własne imię. Często płacze, bo jest głodna i bita. Błądzi każdego dnia między krzakami odliczając godziny za pomocą promieni słonecznych… Dlaczego jest taka piękna? Bo jest bezwarunkowa. Ja przyjmuję ją taką, jaka jest, a Ona mnie. Ze wszystkimi wadami, usterkami. To moja prawdziwa, szczera, drogocenna miłość.