środa, 24 kwietnia 2013

Wakacje życia


Nie czułam ogromnego podekscytowania. Przemęczenie codziennymi obowiązkami objawiało się w przeróżny sposób: bezsenność, migrena, zasłabnięcia i do tego jeszcze zatrucia pokarmowe. Nie potrafiłam zmienić myślenia z dnia na dzień.
W ramach pracy misyjnej mamy kilka dni urlopu.
Z różnych powodów nasza afrykańska dziewiątka wolontariuszy musiała podzielić się na dwie grupy.  Razem z Wiolką, Moniką i Tomkiem wyruszyliśmy w drugiej turze w piątek 5 kwietnia. Na miejscu oczekiwali na nas Krzyś, Agata, Anka, Ilona i Bartek. Myśleliśmy, że ten wyjazd będzie dla nas leżakowaniem na plaży, jak na wakacjach z katalogu. Cena dwóch par spodni.
Wszystko runęło w gruzach, a emocje przekroczyły wszelkie granice.

Podróż na Zanzibar.

Stacja kolejowa. 3 godziny przed wyjazdem odebraliśmy bilety. Czworo Muzungu i  sztuczny tłum przy kasie. Na poczekalni wystawa bagaży: kartony, torby, torebeczki, walizki, worki z kartoflami. Gdzie ten pociąg to wszystko pomieści? Kątem oka obserwowałam ludzi, którzy przyszli tu przed nami. Bogaci turyści, w wyprasowanych ubraniach, natapirowanych włosach, frenchem na paznokciach. Byli lekko przemęczeni i bez większej radości. Widząc to, czułam się jak z innej planety. W rozciągniętych spodniach i wyblakłej koszulce wizualnie nie pasowałam do tego składu wycieczki. Przez chwilę pomyślałam, że dwudniowa podróż może okazać się sztywna. Wyobrażenia przerwał  burczący z głodu brzuch.

Do obiadu rozsiedliśmy się na krzesłach jak pielgrzymka na postoju. Rarytas wycieczkowicza - ugotowane jajka na twardo i bochenek chleba.
Niczym się nie przejmowaliśmy. Nasze zachowanie mogło siać zgorszenie wśród Europejczyków znajdujących się na ogromnej hali. Salezjańscy wolontariusze zagrażali swoim roztrzepaniem i radością wszystkim, którzy ich otaczali i patrzyli się w ziemię.
Afryka już dawno pozbawiła nas jakiejkolwiek krępacji. Pamiętam, że jedynym problemem w tamtym momencie było pudełko z solą zakopane na dnie plecaka.
Ludzi robiło się coraz więcej.

Zegar wybił godzinę 13:30. Wszyscy na hura ruszyli w stronę pociągu. 300 osób przewracało się o własne nogi. Starsze kobiety lądowały twarzą na betonie. Wyścig szczurów. Sami odsunęliśmy się na bok. Przecież każdy miał swoją miejscówkę.

W moim wagonie była mieszanka kolorów skóry i wyznania.
Wesoły dziadek z żoną. Wolontariusze z Anglii, którzy szkolą ludzi na pielęgniarzy. Był też chłopak z brodą, którego od razu nazwałam Muzułmaninem. Po dziecinnym podglądaniu, wstąpił do nas na słowo. Moje ocenianie ludzi po pierwszym wrażeniu znowu zawiodło. Młodzieniaszek z Niemiec przerażony Afryką szukał znajomości i informacji na temat podróży.
Była też prowodyrka wagonu - Kruszyna z przyjaciółmi, również z Niemiec. Miałam wrażenie, że gdzieś już ją widziałam. Tym sposobem bycia, akcentem i śmiechem przypominała mi koleżankę z Łukowa....
Dostrzegłam też cwaniaka, który poruszał się jak wieszak -  Hindus zwany Papą. Wraz z żona i rodziną podróżowali do domu - Dar es Salaam. Swoimi przekrwawionymi oczami spoglądał w naszą stronę, kiedy pojawiła się tylko taka okazja. Gdy zobaczyłam ich po raz pierwszy, nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedykolwiek zaistnieje możliwość zawiązania przyjaźni.
To całe towarzystwo przeplatało się Afrykańczykami, którzy przy tych wszystkich twarzach nie zrobili nam mnie żadnego wrażenia. Są przecież moją codziennością.

Na rozprostowanie kości wybierałam się na spacery po pociągu. Wtedy w mgnieniu oka wszyscy Czarni mężczyźni podnosili się na sztywne nogi, chętni do podrywu. To okropne, kiedy traktują kobietę w sposób rzeczowy. Nie pokazałam po sobie żadnych emocji. Pewnym krokiem przeciskałam się pomiędzy przepoconymi i podchmielonymi podrywaczami. Sama nie wiedziałam, gdzie te korytarze mogą prowadzić.
Po drodze spotkałam Johna i Gonn z Norwegii. Już wcześniej na poczekalni udało się nam złapać kontakt wzrokowy. Tym razem  nikt z nas się nie spieszył. On z zawodu lekarz, ona pielęgniarka - od roku pracują na Zanzibarze. Dobrze nam się plotkowało bo praca z dziećmi to nasz wspólny temat.

Godziny w pociągu mijały szybko. Pierwszy raz od 8 miesięcy wzięłam książkę do ręki, wyspałam się, upijałam się pięknymi krajobrazami bez jakichkolwiek ograniczeń. Pociąg zatrzymywał się w buszu, na stacjach - gdzie tylko miał na to ochotę. W Afryce punktualność to abstrakcja, a planowanie i przewidywanie rozśmiesza samych Afrykańczyków.
Psychiczny relaks. To było dla mnie coś nowego. Dzień nie był przeplatany płaczem dziecka, natłokiem zadań do zrobienia na wczoraj. Łapałam chwile i momenty zapisując je na kartkach papieru i stronach swojego życia.

Sobotni wieczór staliśmy na stacji, której nazwy nie udało mi się zapamiętać. Znajomi z Norwegii rozluźniali napiętą atmosferę panującą wśród podróżujących. Dźwięk gitarowych strun wypływał spod dłoni Johna. Wywoływał uśmiech na naszych twarzach i chęć przyłączenia się do śpiewania. Wesoła grupka Białych ludzi zasiadła w kręgu na opustoszałej stacji kolejowej. Muzycy jednej nocy. Jak zapobiec malarii? Aktywny wyświetlacz w telefonie przyciągał do siebie komary.
Tak mijał nam postój, którego długość nie była znana nawet maszyniście...

Trzeciego poranka obudził nas krzyk. Ludzie przepychali się pod drzwiami naszej kabiny. Kilkadziesiąt kilometrów przed nami był wypadek. Ktoś puścił plotkę, że mamy przenieść się do autobusu. Zero jakiejkolwiek informacji od obsługi pociągu. Zaspani pakowaliśmy się bez przekonania. Bazowaliśmy na tym, co widzieliśmy za oknem.
Zamieszanie jak w czwartek na rynku. Tomek przejął sprawy organizacyjne w swoje ręce, co umożliwiło mu zaprzyjaźnienie się z dziadkiem z Anglii. Z dziewczynami szukałyśmy toalety, niestety na próżno. Wszystko było zabite na 3 spusty. Na szczęście pieczona kukurydza sama napatoczyła się na śniadanie.
Po półgodzinnych dochodzeniach co dalej, padła decyzja, by wracać do pociągu. Szefostwo TAZARA (nazwa pociągu) łudziło się, że do czasu, kiedy dojedziemy do miejsca wypadku, ktoś usunie wrak.

Tego samego dnia zawitali u nas wyperfumowani panowie w czarnych garniturach. Żądali od nas paszportów i z nimi przepadli na dobrych kilkanaście minut. To był pierwszy moment, kiedy pojawił się stres podczas naszego wypoczynku. Kiedy ruszył pociąg, ruszyłam i ja w poszukiwaniu naszych dokumentów. Jak się okazało, w podobnej sytuacji byli wszyscy. Kamień z serca. Tanzanijczycy osądzali mnie o brak zaufania do Afrykańczyków. Dla świętego spokoju chciałam uniknąć spięć, więc wróciłam na swoje łóżko. Czas zwłoki wypełniłam targowaniem się z dziećmi, które sprzedawały jedzenie za oknem. Brak tutejszej waluty przyczynił się do wymiany jedynej czekolady z plecaka na ryż z fasolą.
Trzeba sobie w życiu jakoś radzić i mieć  pomyślunek.
Roześmiany elegancik niespodziewanie otworzył drzwi naszej kabiny. Miał pretensje, że Białaska sieje panikę, że ktoś chce jej ukraść paszport. Pierwszy raz w Afryce spotkałam się z takim brakiem szacunku. Wtedy pomyślałam o mojej zambijskiej społeczności, która złapała kolejny plus.


Po szybkim myciu w butelce, każdy z nas chciał zasnąć. Łatwo nie było. Przekręcaliśmy się z boku na bok aż pociąg znowu stanął. Przy zgaszonym świetle śmialiśmy się, że chyba spędzimy tu całą noc. Miejscowe dzieci zaglądały nam przez okno. Po kolejnej godzinie do drzwi zastukał kierownik pociągu z ochroniarzami. Przyszli oddać nam pieniądze za bilet i kazali się stąd zabierać. Ponoć autobus już na nas czekał. Pociąg kończy swój kurs, gdyż wrak wcześniejszego nie został jeszcze sprzątnięty.
W Tanzanii na terenie parków narodowych, ze względu na bezpieczeństwo, nie można jeździć nocą po ulicach. Zwierzęta lubią płatać figle. Pomyślałam sobie: "Bez kitu, w tej Afryce ciągle mam jakieś akcje z transportem..."

Byliśmy w buszu. Na rzekomym dworcu autobusowym czekali na nas: ludzie, którzy spali na ziemi, ludzie w autobusach, ludzie zdenerwowani z papierosem w ustach, ludzie zaspani, którzy pytali "ale co się stało?" i my, którzy śmialiśmy się ze swojego prorokowania w przedziale. Noc w buszu przy świetle gwiazd i księżyca? Brzmi całkiem romantycznie, ale nikomu amory nie sprzyjały. Autobus również na nas nie czekał.
Ku uciesze naszych serc pod opiekę wziął nas Papa z rodziną. Dzięki niemu nikt nie zrobił nam krzywdy. Sam organizował też dla nas transport. Telefony cały czas były w użyciu.

Byliśmy bez grosza. Ten Anioł wraz ze swoją rodziną zorganizował dla całej naszej grupy śniadanie, za które zapłacił z własnej kieszeni. Nikt z nas nie planował spania pod chmurką, więc planowaliśmy wizytę w kantorze dopiero w stolicy.
Gdy zapytałam, dlaczego nam pomaga, uśmiechnął się i powiedział: "Podróżujemy razem, więc musimy sobie pomagać. Może ty kiedyś pomożesz komuś w ten sposób".
Nie miałam więcej pytań.

Rankiem, po 3-godzinnym opóźnieniu, przyjechał autobus. Papa zażądał od kierowcy jednej, oddzielnej luki bagażowej dla naszej grupy. W środku czekały na nas miejsca siedzące. Papa pochodzi z Tanzanii i zna tutejszych ludzi. Często ostrzegał, byśmy byli czujni i pilnowali portfeli.
W wygodnych miejscach jechaliśmy wśród pięknych widoków. Krzyczeliśmy na całe gardło i podskakiwaliśmy jak na trampolinie, gdy zza drzew wyłaniały się żyrafy, słonie, antylopy i zebry. Zacierałam dłonie i żartując kombinowałam, jak tu przemycić jedną żyrafę do Polski.
Dzięki tym atrakcjom podróż zleciała nam bardzo szybko.

Ostatni przystanek: stacja autobusowa w Dar es Salaam. Mafia taksówkarzy rzuciła się na nas, oferując kosmiczne ceny. Wieszali na nas rasistowskie teksty, gdy odmówiliśmy skorzystania z ich pomocy. Papa ma swoją firmę transportową. Jest jednym z lepszych taksówkarzy na jego dzielnicy. Zadzwonił po swojego przyjaciela, który zabrał nas i jego rodzinę do jednego busa. W drodze ustaliliśmy, że odwiozą nas pod tani hotel niedaleko ich domu, gdybyśmy czegoś potrzebowali.

Podróż pełna przygód? Droga z Zambii do Tanzanii okazała się zwykłą rozgrzewką przed tym, co czekało na nas na pięknej wyspie zwanej Zanzibarem...




sobota, 20 kwietnia 2013

Czekoladowy Anioł

Wpisana jest w historię każdego człowieka. Potrafi być na tyle bezczelna, że przychodzi i narzuca się bez możliwości odmowy. Mam wrażenie, że fruwa w powietrzu. Każdego dnia robi sobie wyliczankę i szuka swoich wybrańców. Tylko w jej mniemaniu są wielkimi szczęśliwcami. Dla jednych jest delikatna, przychodząca z ulgą, a dla innych strasznie męcząca - nawet bolesna. W afrykańskim powietrzu jej stężenie jest zdecydowanie zbyt wielkie. Imponuje jej bieda, brak lekarstw i słaba opieka medyczna. Jest na porządku dzienny i zabiera resztki emocji. Nie lubi nikogo karmić nadzieją. Pani Śmierć.

Rankiem, przez zamknięte drzwi pokoju Agata czytała mi smsa. Treść wiadomości nie dotarła do mnie, nie wywołała na tamtą chwilę żadnych emocji. Jednym uchem wleciało, drugim wyleciało. Nie zrozumiałam.
Poszłam dalej spać.
Po śniadaniu Agata jeszcze raz przytoczyła sms: "Dziecko z Twojej klasy nie żyje".


Spośród 50 imion i nazwisk z listy dziennika klasowego, ciężko mi było odnaleźć w myślach twarz Elizabeth. Nasze maluchy są podobne do siebie, mają oczy jak 5 złotych, piękne uśmiechy, barankowe włosy. Każdego dnia w jednakowych mundurkach. Która to jest?
Odkopane zdjęcie odebrało mi mowę.

Na pogrzeb pojechałam z Agatą i s. Lorreine. Na miejscu czekały na nas nauczycielki naszego przedszkola, rodzina dziewczynki, znajomi i przyjaciele rodziny. Wszystko zaczęło się w domu. Siedzieliśmy w milczeniu na podłodze z wyprostowanymi nogami. Matka z babcią i ciociami przeraźliwie krzyczały, płakały. "Eliza nie!, Eliza wróć!, Eliza, Eliza, Eliza...". Wśród pozostałych panował spokój. Nie było łez na ich twarzach. Przyzwyczajenie.

Po ciało pojechaliśmy do szpitala. Najbliższa rodzina pożegnała się w małym pokoju, a pozostałe 200 osób stało na zewnątrz ze śpiewem na ustach. Potem jeszcze 2 godziny czekaliśmy na spóźnionego ojca. Rodzice nie mieszkają razem. To też jest tutaj normalne.
Wyprowadzenie małej, białej trumny wywołało głośne zamieszanie.
Ruszyliśmy do kościoła oddalanego około 30km od centrum miasta.

Cała ceremonia pogrzebowa odbyła się bez księdza. Każdego dnia umiera zbyt wielu ludzi.
Często pogrzeby w parafiach prowadzą katechiści.


Tuż przed końcem modlitwy, najbliżsi przemawiali do Elizy. Padały bardzo emocjonalnie słowa. Czy to wszystko jest prawdziwe? Czy to tylko scena z fatalnej telenoweli? Miałam mieszane uczucia. Aktorstwo to ich mocna strona. Przecież wiedziałam, że swojej córce do tej pory nie poświęcali za dużo uwagi. Byłam też świadoma, że jej śmierć to w dużej mierze wynik niedopilnowania rodziców, co tu w Zambii jest normą. Może dziecko, to tylko dziecko, ale ja w otwartej trumnie widziałam ślicznego, czekoladowego Aniołka.
Łzy spływały po mojej twarzy.

Ciało pogrzebaliśmy w buszu za kościołem. Mężczyźni usypywali wysoki kopiec, a pozostali wbili w niego kwiaty. Zostawiali również łyżki, miski, kubki, ubrania. W Zambii wierzą, że to, zapewni jej duszy dostatek.
 

Na koniec wszyscy wróciliśmy do domu matki by na krótką chwilę usiąść na ziemi. I zgodnie z tradycją trzeba jeszcze umyć dłonie. Znak zakończenia pogrzebu.


Elizabeth Chama zmarła w czwartek, 18 kwietnia 2013r. w drodze na wakacje. Dziewczynka udusiła się w wyniku anginy i dużych ran gardła. 27 sierpnia miałaby 6 lat.

W mojej pamięci i sercu pozostanie na zawsze jako ta, która z szerokim uśmiechem wymigiwała się od pisania w zeszycie. Zawsze lubiła brać papier toaletowy do łazienki, z którego puszczała latawce na przedszkolnym podwórku.
Moje dziecko, moja uczennica, moje maleństwo.