czwartek, 9 maja 2013

Małe misyjne radości


Pamiętam, jak Go poznałam. Oratorium, sierpień 2012r.
Ten 9-letni szkrab obserwował mnie spod drzewa. Miał rozciągnięte galoty, a za małe buty podkreślały podkulony palec. Na pierwszy rzut oka dziecko jak każde inne w tym miejscu.
Jak najlepiej dziecko może zwrócić na siebie uwagę ? Właśnie tak - wyalienować się z grupy. Oczywiście nie zapomina o smutasie na twarzy i rękach założonych jak przy fochu. Strzał w 10! Cwaniackie szkraby wiedzą najlepiej, co i jak robić.
To był moment, chwila, ułamek sekundy, kiedy pokochałam go całym swoim sercem. Każdego dnia zaskakuje mnie swoją dojrzałością jak na ten wiek. Swoimi oczami chłonę jego pomysłowość i zdolności.

Już przed wyjazdem na święta Wielkanocne Harrison zapowiedział mi, że będzie chory. Dlaczego i skąd ta pewność? Wytężałam swój słuch bardziej niż podczas wszystkich naszych rozmów.  Oznajmił, że będzie chory z tęsknoty, bo nie będzie mnie widział przez tyle czasu. Myślałam, że to słowa rzucane na wiatr, a mały sam nie wiedział, co mówił.

Kiedy zaraz po Świętach spotkałam się z Agatą na wakacjach, powiedziała mi, że widziała się z Harrisonem. Ponoć nie wyglądał za dobrze. Dopytywała dlaczego. "No przecież Beti wyjechała".

Po powrocie do Mansy pierwsza rzecz, jaką zrobiłam w oratorium to szukałam Harrisona. Akurat tamtego dnia szpiegował mnie. Dzieci szarpały mnie za rękę i pokazywały, że chowa się za drzewem. "Oho, będzie foch". Tak też się stało. Tylko nikt nie przypuszczał, że ten foch będzie trwał przez kolejne trzy dni! Panie Boże dopomóż!
Niech mi teraz ktoś powie, że to kobiety są foch mistrzyniami. Zaczepiałam, uśmiechałam się i nic. Było mi bardzo smutno, bo jak się okazało, to był poważny foch.
W momencie spotkania sie naszych spojrzeń był śmiertelnie poważny, a za plecami... pękał ze śmiechu. Taką powagę miałam na myśli. Oczywiście ja w nią wierzyłam.

Czwartego dnia już miałam się poddać ze swoimi staraniami. Jednak ktoś czytał w moich myślach.
Dzieci krzyczały do mnie: "Beeeeti, luku luku Harrison!". Zalotny uśmieszek i wyciągnięta dłoń czekała za moimi plecami. Wzięłam tego łobuza na ręce. Na co dzień jest w miarę czysty ale tym razem mój nos wyczuł prawdziwego faceta. Na przeprosiny za swoje humorki ukradł ojcu perfumy i wylał je na siebie specjalnie dla mnie! Co lepsze - dziobał mnie palcami do mementu, aż zauważyłam, że obciął paznokcie i je wyczyścił również dla mnie! Na koniec jeszcze poczułam wazelinę na tych małych, czarnych rączkach. Byłam pełna zachwytu, co ten mały człowiek potrafi zmajstrować. Dźwięk tego "I love you Beti" słyszę do dziś.  Kiedy mu powiedziałam, że wygląda świetnie odpowiedział: "Dziękuję" po czym cwaniacko i zdecydowanie wypuścił powietrze nosem. Zapewne w myślach miał: "No nareszcie zauważyła, ileż można czekać i się starać".

                                                                             ***


Chabala. Chłopak, który ma 18 lat i pracuje  jako złota rączka na naszej placówce. Każdego dnia radośnie i z uśmiechem od ucha do ucha wita nas nawet po kilkanaście razy. Zawsze go widzę, jak ciężko pracuje. Naprawia dachy, kosi trawę, ścina drzewa, sprząta w garażu, ostatnio nawet zabija węże. Jego strój roboczy to: gumiaki i granatowy kombinezon taki sam jak ma Bob Budowniczy. I mimo, że jego obowiązki rzadko się zmieniają to On nie przestaje zaskakiwać. Dzisiejszego dnia do pracy przyszedł w pięknej beżowej koszuli, garniturze, pantoflach, a w ręku miał bordową torbę. Rankiem zapytałam, gdzie się wybiera, czy jest może jakaś okazja do świętowania. Dumnie odpowiedział, że po prostu przyszedł do pracy. Nie ważne, że siostry zaplanowały na dziś kopanie dołów, by doprowadzić wodę do szkoły. On pracuje w Oświacie, na placówce szkolnej i nie ma żadnego znaczenia, że jest od brudnej roboty. Mężczyzna z klasą.

                   

***


Idziemy do oratorium. W ręku standardowo: siatka z piłkami, worek po ziemniakach z planszówkami. Z naprzeciwka, jak każdego dnia biegną dzieci i krzyczą nasze imiona. To taka mała radość misyjna. Do oratorium nie mają wstępu smutni.
Na boisku do piłki nożnej widzę trzy zaparkowane samochody. Podchodzę bliżej. Uświadamiam sobie, że nie mam gdzie grać z moimi łobuzami. Asse cwaniacko podpiera bok i pyta się mnie" Sweety i co teraz zrobimy?". Gorge Kalenga nazywany w oratorium Wujkiem "Dżordzim" żartuje, że trzeba przenieść samochody i zostawić kartkę. Ciekawe czy kierowcy tych samochodów mieli na uwadze, że codziennie mamy tutaj oratorium i maluchy mogą obić piękny lakier.

Biorę chłopaków i zaczynamy grać na placu przed kościołem. Kobiety, które go sprzątają, wychodzą i siadają przed nim. Vipowskie miejscówki i najlepszy show z białą dziewczyną. Gramy w kartofla. Cztery osoby robią kwadrat, a piąta wchodzi do środka i musi zatrzymać piłkę. Mamy  świetną zabawę. Wujek staje na rękach, łapie w nogi piłkę i robi popisy, do momentu aż  środkowy jej nie zabierze. Szybkie podanie do Rony, który stara sie okiwać jedynego przeciwnika w tej grze i podać do Asse. Ten natomiast kuca kiedy piłka przylatuje do niego i zatrzymuje ją pupą. Środkowy już zasapany ale się nie poddaje. Przyjmuję ja. Zatrzymuję i z baletnicy robię wyskok. Chłopaki padają na ziemię ze śmiechu.
Bambuje (babcie) dołączają do nich.
Małe misyjne radości.

Wakacje życia cz.2


Religią dominującą na Zanzibarze jest Islam. Jej wyznawcy prześladują Chrześcijan. Muzułmanie w takich krajach z góry zakładają, że jeśli jesteś Biały, to jesteś Chrześcijaninem. Nawet jako turysta musisz być bardzo ostrożny. Przed wyjazdem na wakacje dotarły do nas informacje na temat morderstwa jednego z tamtejszym księży oraz spaleniu 50 kościołów. Po tym jak w Niedziele Palmową, jakiś wariat zaatakował nas podczas Mszy miałyśmy obawy. To były dla naszej dziewiątki wolontariuszy ważne decyzje. Gdzie znaleźć wiarygodne wiadomości na temat sytuacji w Tanzanii? Dzięki Bogu przez przypadek zadzwonił do nas znajomy z Litwy, który ma tam przyjaciela. On stał się naszym źródłem informacji. Zaryzykowaliśmy.  

Krisa słowa brzmiały mi w uszach bardzo często: "Nie ma nic piękniejszego niż umrzeć za wiarę...".
Zanzibar - moja prawdziwa lekcja wiary.

Przez Ocean Indyjski.

Przy zakupie biletu na prom towarzyszyło nam wiele nerwów. W Afryce jest rzeczą normalną patrzenie na ludzi Białych jako tych najbogatszych na świecie. Wyłudzanie pieniędzy i oszukiwanie jest na porządku dziennym. W biegu, na ostatnią chwilę dotarliśmy na prom. Za sobą zostawiłam miasto pachnące spalinami. W środku zrzucałam z siebie plecak jak worek pełen kartofli. Nie mogłam się doczekać momentu, gdy moim podstawowym problemem na wakacjach będzie zjedzenie jeszcze śniadania czy może już obiadu.

Przede mną i za mną siedzieli ludzie z USA. Dziewczyny w sukienkach, jak przepaska na biodra, chłopaki wcale nie w gorszej stylówce. Bic na wierzchu - dobry na przynętę wakacyjną. Kłóciło się to z tymi, którzy siedzieli po bokach. Muzułmanie - radykalni Muzułmanie dominowali w tym miejscu.  Nie koniecznie podobały im się te pół nagie ciała. Ninja - kobiety w czarnych sukniach tylko z odkrytymi oczami jednoznacznie patrzyły się na luzackich turystów. Czułam ten wzrok również na sobie. Siedzieliśmy przecież miedzy nimi. Wścibsko korzystałam z okazji zlustrowania Muzułmańskich kobiet, matek i żon kiedy zmieniały pampersy swoim niemowlakom. Na ich dłoniach i stopach dostrzegłam piękne, kolorowe tatuaże.
Ilość warstw materiału na ich ciałach przeraziła mnie. Za oknem było około 40 stopni. Widziałam też, jak jedna z nich rozmawiała z mężem. Rozmowa pełna spięć i zgrzytów. Po wyrazie jej twarzy domyślałam się, że miał o coś pretensje. Pomyślałam sobie, że te kobiety nie mają łatwo. Jestem też świadoma, że często same wybierają lub zgadzają się na takie życie.
Swoje współczucie wyprowadziłam na zewnątrz, gdzie szum oceanu zagłuszał wszystkie myśli.

Zawieszałam swój wzrok na łódkach, które nas mijały. Sporadycznie pojawiały się małe wysepki. Już wtedy wiedziałam, że coś sie we mnie dzieje. Nie wiedziałam jednak, kiedy pęknie moja bariera tego stanu i jaki będzie efekt. Starałam się znaleźć punkt zachwytu, żeby tylko odnaleźć coś, co miało wymiar relaksu.

Stone Town.

Na powitanie w jedynym mieście Zanzibaru czyli Stone Town osaczyli nas taksówkarze, którzy zapewniali o swojej bezinteresownej pomocy. Oczywiście ceny takich ofert słyszy się na koniec. Oni nie wiedzieli, że Afryka jest naszym domem od 8 miesięcy i z takimi cwaniakami wiemy jak postępować.

Byliśmy koło jakieś budki, coś na wzór lichego sklepu rybnego. Mocniejszy wiatr mógłby zrównać go z ziemią. Staraliśmy się skontaktować z przyjaciółmi, którzy przyjechali tu w pierwszej grupie. Niestety telefony były  poza zasięgiem. Co dalej? Na szczęście Wiolka przypomniała sobie, że misjonarz z Zambii dał jej numer telefonu do zakonnicy, która tutaj pracuje. Trzeba było działać. Po kwadransie rozmowy, obiecała przysłać człowieka, który nam we wszystkim pomoże. Tak też się stało. Czekaliśmy na tego kogoś, jak dziecko w szkole na spóźnionego rodzica.
Kiedy do środka pewnym krokiem wszedł dobrze zbudowany, uśmiechnięty mężczyzna, wiedzieliśmy, że to on. Okazał się księdzem. Był również przyjacielem misjonarza, który został zamordowany 17 lutego tego roku, w drodze na mszę. Pracowali na jednej parafii. Byłam w szoku, z jakim spokojem mówił o tamtym wydarzeniu. Zauważyłam, że bardzo go smuciła liczba misjonarzy na Zanzibarze, która szybko maleje.
I wtedy zaczęło się coś dziać.

Ksiądz Tomas, bo tak miał na imię człowiek wysłany od siostry Stelli chętnie nam pomagał. Zabrał nas na obiad, przy którym opowiedział nam o niełatwej sytuacji Katolików na Zanzibarze. Słowa pełne wiary padały z jego ust prosto do naszych serc. Wyraz twarzy malował radość z pracy z tymi ludźmi i otwartość na każdego nowego człowieka.
Postanowiliśmy zobaczyć miejsce zbrodni. Jego przyjaciel dostał z pistoletu w klatkę piersiową, a następnie w głowę. Zginął 10 metrów od niewielkiego kościoła. Niebieski lakier samochodu ciągle tam jest, a wrak auta ściągnęli na teren zaufanych ludzi. W drodze poprosiliśmy o pomoc w znalezieni zaufanego hotelu, gdzie można przenocować i zostawić rzeczy podczas zwiedzania. Zapewnił nas, że zna takie miejsce. Tym miejscem okazały się siostry mieszkające 50 metrów od kościoła, przed którym miało miejsce morderstwo. "Rzeczywiście bezpieczne mi miejsce"- pomyślałam.
Wchodziłam do domu tych sióstr i nie wierzyłam w to, co się dzieje. Jechałam na wakacje z myślą unikania tego miejsca. Znałam te wydarzenia wcześniej tylko z internetu. Kto mądry pakuje się w coś, czego zna już skutki? Zna ryzyko bycia w takim miejscu? Wewnątrz ogromna walka i powtarzanie, że nie wierzę co robimy. Mimo tego coś nas tam dosłownie pchało. Z sekundy na sekundę robiło się gorąco. Żyłam tylko daną chwilą.

Ogromna brama sprawnie była otwierana, a jeszcze szybciej za nami zamykana. W środku czekały na nas trzy uśmiechnięte zakonnice. W swoich habitach wyglądały jak Smerfetki. Ostatnie nazwiska w książce gości widniały pod datą zbrodni. Od tamtego czasu byliśmy pierwszymi turystami w tym miejscu. Ogromny dom pełen ubóstwa, sprawiał wrażenie bardzo smutnego miejsca.
Z okna pokoju widziałam pobliską okolicę, bawiące się muzułmańskie dzieci. Te okna były dokładnie zasłonięte. Rozpakowywałam rzeczy z myślą : "Przecież to tylko jedna noc, oby do jutra...".



10.O4.2013r. godzina około 5.00 rano.



Hallo Allah! Hallo Allah! Głośniki, które znajdowały się dookoła domu, wrzeszczały mi prosto do ucha.
Hallo Allah! Hallo Allah!

Mój sen nie okazał się na tyle twardy, jak wskazywałoby na to wczorajsze zmęczenie. Za oknem było jeszcze ciemno.
Szybkie przywitanie Muzułmanów miało na celu przygotowanie ich do modlitwy, która niebawem miała się zacząć. Warczący głos dał na chwilę trochę ciszy i powędrował na inne dzielnice Zanzibaru. To wszystko zaczęło zakłócać mój stan wewnętrzny.
Wiercenie się i szukanie miejsca  na moim materacu pod moskitierą wypełniło czas do kolejnego komunikatu z głośnika.
Byłam zmieszana. Moje ciało zaczęło tonąć w pocie. Brałam głębokie wdechy, pełna stresu i  strachu. Jedyne co mi przechodziło przez gardło to "Jezu ufam Tobie".

Czułam dyskomfort psychiczny. Byłam osaczona ze strony Muzułmańskich głośników, których głos przeszywał moje serce jak nóż. Temu wszystkiemu towarzyszył skowyt rozdrażnionych psów. Dzięki Bogu po chwili głośna modlitwa przechodziła na następną dzielnice, potem znowu na kolejną, aż robiło się ciszej i ciszej....

Hallo Allah! Hallo Allah!
Reakcja mojego ciała była jak u pacjenta podczas reanimacji defibrylatorem. Kolejne wykrzykiwane słowa tamtej modlitwy wylewały na mnie wiadra potu. Zaczynałam się bać. Na całym moim ciele czułam ogromny ból i jednocześnie paraliż. Z trudem przełykałam ślinę by następnie wypowiedzieć "Jezu ufam Tobie".

Starałam się nie płakać. Nie myśleć o ryzyku bycia w tym miejscu. Nie dopuszczałam myśli, że może mi się coś tutaj stać. Nie chciałam nawet przypuszczać, co będzie na mszy w kościele za płotem siostrzanym, na którą mieliśmy iść dopiero o 6:30. Nie wyobrażać sobie wzroku wszystkich Muzułmanów z sąsiedztwa, których będę spotykać w drodze. Starałam się. To wszystko rozproszył kolejny komunikat z głośnika.

Hallo Allah! Hallo Allah! Dalej płynęła modlitwa, która zmusiła mnie do zebrania w sobie, by wstać po różaniec. Każdy kolejny przekładany paciorek w mojej zapoconej dłoni jeszcze nigdy nie był tak świadomie chwytany i otaczany całym moim sercem.

Z minuty na minutę mój puls uspokajał się. Za oknem małymi krokami noc przechodziła w dzień. Zasnęłam...

"Beti zaspaliśmy!". Mieliśmy 3 minuty na wyjście. Na piżamę zarzuciłam citengę i wyskoczyłam jak z procy.  Czekaliśmy jeszcze chwilę na siostrę, która pakowała potrzebne rzeczy do walizki z tajnego miejsca. W kościele nie można nic zostawiać. Dla bezpieczeństwa zabierają wszystko za każdym razem. Siostra stanęła w drzwiach jak anioł. Biały habit i walizka w ręku.  Blask uśmiechu ogrzewał nasze serca. Pewnym krokiem wyszliśmy z podwórka. Czułam każde bicie mojego serca i wszystkie kamienie pod moimi stopami. Utworzyliśmy koło, w środku był Tomek z walizką. Szliśmy spokojnie choć w środku serce wrzeszczało ze strachu. Wzrok ludzi prześwietlał nasze ciała. Najbardziej świadome 5 minut w życiu, 50 metrów świadectwa wiary, wiary za którą w każdej chwili mógł ktoś z nas zginąć.

W małym, szarym kościele były: 3 siostry zakonne, ja, Monika, Wiola, Tomek, 4 mężczyzn i 3 kobiety. Drzwi były otwarte. Każdy kto przechodził obok, miał na twarzy pogardę. Ksiądz ze spokojem, pełen skupienia rozpoczynał mszę, podczas której modliliśmy się normalnie.

Po skończonej mszy nie mogliśmy stać pod kościołem. Przede mną, Wiolką i Moniką szedł ksiądz i Tomek - rozmawiali o planach na dzisiejszy dzień. Na samym końcu, za nami szło 3 mężczyzn, którzy byli ochroniarzami. Kiedy doszliśmy do domu sióstr, zapytałam księdza, dlaczego zaparkował tutaj swój samochód, a nie pod kościołem. "Gdybym otwierał samochód dłużej niż zawsze, albo by coś się zacięło - dostałbym kulkę w głowę".
Byłam smutna. Muzułmańskie dzieci uśmiechały się do mnie.



Kolacja.

Pomieszczenie z białymi ścianami, czarną podłogą. Na środku stał prosty stół. Przeraźliwe echo niosło się po pomieszczeniu zwanym jadalnią. Prostota tego miejsca dawała dużo do myślenia.
Siostra Gaspera, babuszka z białym welonem na głowie przynosiła jedzenie. W tym samym momencie poprosiliśmy, żeby siostry zjadły z nami kolację. Na pytanie, czy ona jest przełożoną zaczynała się śmiać. "Ja jestem tu tylko najstarsza, nie ma podziałów w tym miejscu". My wolontariusze barier w nawiązywaniu nowych znajomości nie mamy. Zażarte dyskusje trwały. Miła atmosfera ożywiała mury tego zgromadzenia.
Delikatnie staraliśmy się dopytać o obecną sytuacje w tym miejscu.  

Uśmiechnięte siostry dawały piękny przykład pracy misyjnej. Po tej tragedii czują dużo większe zagrożenie. Każdy ich krok jest obserwowany. Mimo tego odważnie wyznały nam, że są gotowe umrzeć za wiarę niż pozwolić umrzeć wierze. Nie rozpatrują nawet próśb do biskupa o zmianę miejsca. Po tym, co usłyszałam, czułam się spokojniejsza. To były słowa pełne otuchy i prawdziwej wiary. Być może i moment nawrócenia.
Do tej pory prześladowania religijne znaliśmy tylko z mediów, ale ciężko było nam się wczuwać w takie sytuacje. Dzisiaj przeżyliśmy to na własnej skórze.
Zostaliśmy w tym miejscu przez 3 dni.

Pobyt w tym miejscu dał mi możliwość docenienia tego, że żyję w wolnym kraju chrześcijańskim:  i w Zambii i w Polsce.