środa, 26 czerwca 2013

Spieszę się powoli


Świat gadżetów. Człowiek żyje w stresie. Człowiek żyje w pośpiechu. Człowiek choć tego nie pokaże, cierpi na brak czasu wolnego. Nie byłam lepsza - byłam jedną z takich osób. Ale teraz nie ma mnie w Polsce, może bardziej przed nią. Jestem na tzw. " wylocie" z Zambii.

Patrzę w kalendarz -  ten rok w Zambii zleciał szybko. Tylko dlatego, że podsumowuję go za pomocą dni, godzin albo ważniejszych uroczystości. Tak naprawdę żyło się powoli przy rozpędzonym zegarku firmy Nokia C3.

Afryka nauczyła mnie żyć w PANONO PANONO. I choć na początku wiązało się to z brakiem cierpliwości, nerwami, porównywaniem, że "u nas w Polsce..." to dobrze mi z tym teraz. Szybko porzuciłam te haniebne czyny ze względu na własne zdrowie psychiczne. 

Może warto zacząć od tego, co to w ogóle jest "panono panono". W szybkim skrócie 23-latki mogę powiedzieć, że to życie na bezstresowym luzie. Bardziej oficjalnie - życie bez pośpiechu.

 Zambijczycy są o tyle szczęśliwsi od Europejczyków, że wychodzą z prostego założenia - skoro mam zrobić coś dziś, mogę zrobić to jutro albo później. Kiedy zobaczą kogoś w pośpiechu, namalują na twarzy uśmiech i będą krzyczeć "Panono!". Punktualność przy tym wszystkim nie istnieje.

Cały rok, kiedy wybierałyśmy się z Agatą po wizę, warto było wcześniej nie robić planów na resztę dnia. Zaczynało się od tego, że na początku nie było w biurze papieru do xero. Później pani musiała zadzwonić do męża - przecież to takie oczywiste. Na koniec okazywało się, że pieczątka jest 2 piętra niżej. Bezstresowe życie na pełnym etacie. Czasami nawet jej zazdrościłam. Nie napracuje się kobieta za bardzo, a wypłata na koniec miesiąca zapewne podkreśla błysk pięknego oka.

To samo jest w szkole, szpitalu czy podczas jazdy transportem publicznym. Nie raz spałam w buszu przez to, że kierowca zapomniał karnistra z paliwem. Wtedy było" panono" i była noc pod gwiazdami. On wybierał się na piechotę do najbliższego miasta po paliwo i znikał na 10 godzin. A Ty człowieku radź sobie sam. Oczywiście pierwszą lekcją pokory jest tu godzina wyjazdu. Niby kupujesz bilet na 15:00 ale wyjeżdżasz 2 godziny później, gdy wszystkie miejsca będą zajęte. To nie Warszawa, że ZTM nie przyjedzie dwa razy z rzędu i pisze się skargi i zażalenia. Panono....i żyje się dalej. Głowa jest od myślenia, a nie noszenia czapki, dlatego zmieniło się moje pojmowanie zambijskości.


Wrażenia na do widzenia?  Walizki były w bagażniku, a na siedzeniach samochodowych 4 Białe kobiety. Ja, siostra oraz Wiolką z Moniką do machania na pożegnanie. Miałam wylać wiadro łez. Na pocieszenie czekały wyobrażenia o ogórkowej, która miała na mnie czekać w Warszawie. Korków nie było, więc budynki szybko przelatywały przed oczami. Czułam się dobrze, chociaż moja choroba na powrót do domu, objawiała się całodniowym brakiem apetytu. Zjadłam tylko groszek konserwowy z puszki.

To niby koniec? Mam wracać, serio?
Tak sobie gdybałam i gdybałam...


Na miejscu zostałyśmy wysłane do biura KLM by usłyszeć, że dziś nie lecę do domu.  Siostra, która mnie przywiozła, była zażenowana sytuacją. Kapitan chory, a panie za biurkiem tłumaczą wszystko zawieszonym systemem.
 Śmiałam się, że nie zdążyłam pożegnać prezydenta i muszę zostać.


Paanono, panono czyli powoli, spokojnie i żyje się dalej.. Co ja teraz mogę zrobić?  Kapitanowi życzę szybkiego powrotu do zdrowia oraz dziękuję za dodatkowe dni w Zambii. Polecę dziś, a może jutro - kto wie. Być może przez ten czas naprawdę odwiedzę prezydenta i dokończę jeść groszek z puszki. Jak mnie wzrok nie myli zostało jeszcze 10 puszek w zgrzewce.
Dawno się tak nie uśmiałam jak wczorajszego dnia. Z ogromnym uśmiechem powiedziałam rozzłoszczonej siostrze " panono, panono". Wróciłam do Zambii szybciej niż wyleciałam.

piątek, 21 czerwca 2013

Początek i koniec


Od dłuższego czasu nie wierzę, że moja misja dobiega końca.
Nie wierzę, że już wkrótce wrócę do starego - nowego życia.
Dziś był mój ostatni dzień w Mansie.

Swoją przygodę z Salezjanami rozpoczęłam dwa lata temu. Pamiętam jak dziś, szłam pewnym krokiem po Świętokrzyskiej w Warszawie. W drodze do pracy dzwoniłam do mamy.  Jak się okazało - z dawno przeczuwanymi przez nią informacjami. Po długim treningu dla mojej wiary zdecydowałam się na misje.

Przygotowywałam się cały rok z otwartym sercem na wszystko co może się zdarzyć.
Wierzyłam, że jeżeli Pan Bóg zechce mnie na misjach to będę zdrowa, znajdą się pieniądze, zamknę wszystko na ostatni guzik. Najważniejsze żebym tylko Mu zaufała. I tak zrobiłam.

Jednym z pierwszych wspomnień formacyjnych jest Agata, którą zobaczyłam przy schodach w SOMie. Byłam wtedy dziwnie spokojna. Poczułam, że jeżeli wyjadę na misje to właśnie z nią. Tak też się stało. Po rocznych przygotowaniach otrzymałam ogromny kredyt zaufania od Pana Boga na wyjazd do Zambii.


Startowałam z warszawskiego lotniska z pomysłami na uszczęśliwianie małych, zambijskich dzieci. Chciałam przenosić góry by tylko zmienić ich codzienność. Chciałam stworzyć im obraz dobrego świata. Wpoić, że mimo trudności można stać się wartościowym człowiekiem. Szybko zachłysnęłam się własnym planem na misje. Jak się okazało, zwykłe bycie stało się najlepszym sposobem na codzienność.


Co w duszy gra po roku w Zambii?

To był piękny czas. Każde doświadczenie zapisało się w moim sercu.
Pokochałam każde dziecko za ich obecność. Czyste czy brudne - to nie miało znaczenia. Starałam się być matką dla każdego niekochanego dziecka.
To właśnie w biedzie,  prostocie, brudzie i chorobach nauczyłam się cieszyć małymi rzeczami. Uśmiech dziecka podnosił mnie z każdego kryzysu. Nauczyłam się doceniać to, co odrzuciłam w swojej europejskiej codzienności na dwa etaty.

Afryka - to tu można nauczyć się ludzkich zachować. Otwartość, przyjazne powitania i szczery uśmiech rozdawany jest w Zambii na każdym kroku.


18 godzin przed wyjazdem. Są łzy. Bardzo dużo łez. Ciężko opisać w słowach to wszystko. Wracam odmieniona. I choć mam w sobie ogromny lęk przed tym, że przez dłuższy czas będę czuła się inna -  jestem szczęśliwa.
Nie jest łatwo zapakować rok misyjnych doświadczeń. Jednak to co najważniejsze i najcenniejsze mam w sercu i żadne pamiątki nie są mi potrzebne.

Wszystkie wylane łzy pożegnania dedykuję mojej każdej, afrykańskiej czekoladce, dzięki której czułam sie jak prawdziwa Ba Mayo (matka).


Weź do ręki globus. Spójrz na Afrykę, a następnie przekręć ją w prawo o 90'.
I co widzisz?
Ja widzę serce, symbol prawdziwej miłości.

Zambio nie mówię Ci do widzenia, ale do zobaczenia. 
Cecylia, siostra Krisa.

środa, 5 czerwca 2013

sobota, 1 czerwca 2013

Lednica


Dzisiejszego wieczoru dostawca mansowego prądu ma jakieś wtyki w niebie. Niespodziewanie dostałam link, który bardzo szybko zaczął działać. Łaskawość mojego internetu nie zna w tym momencie granic.

Właśnie trwa spotkanie młodych w Lednicy. Z moich głośników wybrzmiewa dumny głos księdza Romka - naszego Dyrektora z Warszawy. To właśnie w tym momencie 11 nowych wolontariuszy otrzymuje krzyż misyjny i niedługo wyjadą na Misje Salezjańskie.
Już wiem, kto zastąpi mnie za jakiś czas w Mansie.

To samo przeżyłam rok temu. Krzyż misyjny zawisł na mojej piersi. Otrzymałam wyjątkowy kredyt zaufania od Pana Boga. Jestem na misjach.
Teraz stoję i  prasuje moją kieckę na jutrzejsze Afrykańskie Boże Ciało. Moje serce bije szybciej, a łzy cisną się do oczu.
Tak, jestem szczęśliwa.