sobota, 16 lutego 2013

Dziwny świat miłości



Luty to miesiąc kojarzony głownie z Walentynkami. Jedyne 24h w całym roku, gdzie można zebrać się na odwagę wyznania i nikt Cię nie wyśmieje. Chciałoby się rzec, że ów dzień to dzień rozgrzanych miłością serc w środku zimy. Błyszczące bilbordy i piękne wystawy sklepowe w kolorze czerwieni, przyciągają wzrok wszystkich ludzi. Być może tego dnia babcia z dziadkiem złapią się za głowę, patrząc na dzisiejszą miłość. Jakiś chłopak zrobi transparent na 12 piętrze wieżowca dla swojej dziewczyny. Dzieci w podstawówce będą robić zakłady, kto dostanie więcej kartek w poczcie walentynkowej.
Zambia, Walentynki i 40 stopni na termometrze. Dzień, w którym ludzie zakładają tu na siebie ubrania w kolorze czerwonym oraz czarnym. Wszyscy z serdecznym uśmiechem życzą sobie ”Happy Walentine's”. Jeden z najgorętszych afrykańskich dni.

Oratorium. 
- Dajcie piłkę chcę pograć z Wami.
- Nie, dziewczyna, biała dziewczyna nie będzie z nami grała w football!
Dość wyrośnięte chłopaki, których widzę po raz pierwszy, nie zapoznali się jeszcze z zasadami naszego oratorium.
- Ja chcę tylko z Wami pograć, nie zabiorę Wam tej piłki!

Zaczęła się żywa konwersacja w chi bemba. Na szczęście przez płot przechodził Asse, który dobrze zna angielski. Jego 12-letnia, misiowata postura dość śmiesznie wyglądała przeskakując 2- metrowy płot.
Szybko załatwił sprawę po męsku. Stanęło na tym, że jeśli strzelę karnego to zostaję, jeśli nie, spadam z boiska. Mój wybawiciel zacierał tylko ręce.
Przygotowania trwały trochę dłużej niż normalnie. Konieczne było sprawdzenie nieobecnego wiatru i oznaczenie pola karnego. Oczekiwanie jak na decydującego gola w African Cup of Nations.
One! Two! Threeeeeeee! . . . Bramka! Otwarte buzie chłopaków i zdziwienie bramkarza wywołały wielki śmiech u Asse. W mgnieniu oka utworzyły się dwie drużyny : Ja, Asse i ”Pomarańczowy” kontra reszta chłopaków. Piłka lubiła zasiąść na drzewie, a moje sandały wykazały się nową funkcja latania.
Po dość emocjonującej grze wygraliśmy 4:2, z czego moje były 3 bramki. Po godzinnym meczu w 40 stopniach postanowiliśmy ustąpić boiska innym. Lekko zasapana zasiadłam na kamieniu. Jednak ktoś się za mną czaił i czaił…

Beti! How are you? Zdejmując ręce małego Richarda z moich oczu uśmiechałam się. W końcu zawitał w oratorium! Jego dłuższa nieobecność była spowodowana popołudniową zmianą w szkole, którą zaczął pierwszy raz w życiu miesiąc temu. Nie odstępował mnie nawet na sekundę. Zawieszając rękę na mojej szyi, podłożył nogę pod pupę, żeby jej dosięgnąć. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy w chi bemba i po angielsku. Zaskakiwał mnie znajomością nowych słówek. Opowiadał o mamie, która poszła do miasta, o zajęciach w szkole. Pochwalił się również nowymi sandałami za małymi o 3 rozmiary. Koniecznie chciał mi pokazać, jak się pisze jego imię. Na brunatnym piachu ukazało się : h R c d. Zawsze to sukces. Jeszcze kilka tygodni temu nie wiedział, jak napisać jakąkolwiek literę . Śmiejąc się z samego siebie chował oczy w dłoniach. Jego buzia wylądowała na moich nogach. Siedzieliśmy. On się nie ruszał, ja go głaskałam. Przez kolejny kwadrans trwaliśmy w milczeniu. Jego rzęsy łaskotały moją nogę coraz rzadziej i rzadziej. Ciepły oddech stabilizował się do jednego tempa… Mały zasnął w poczuciu bezpieczeństwa...


14 luty to moje pół roku w Zambii. M jak  Mansa. Ta miłość nie wylewa na siebie drogich perfum, nie obdarowuje mnie drogimi prezentami. Nie wiesza na sobie czerwonych piórek . W sumie nawet nie wiem, czy kojarzy tę datę w kalendarzu, albo czy potrzebuje jakichkolwiek specjalnych przypomnień. Ona jest każdego dnia - po prostu. Śmierdzi ale już tego nie zauważam. Ma wszy i grzyba na głowie ale nie robi to już na mnie żadnego wrażenia. Nie potrzebowała ukończenia zerówki czy 3 kierunków studiów by stać się wartościową. Lubię jej błędy kiedy pisze własne imię. Często płacze, bo jest głodna i bita. Błądzi każdego dnia między krzakami odliczając godziny za pomocą promieni słonecznych… Dlaczego jest taka piękna? Bo jest bezwarunkowa. Ja przyjmuję ją taką, jaka jest, a Ona mnie. Ze wszystkimi wadami, usterkami. To moja prawdziwa, szczera, drogocenna miłość.

wtorek, 12 lutego 2013

Na celowniku


Bycie białą dziewczyną w Afryce nie jest łatwe. Wiąże się z brakiem jakiejkolwiek prywatności, wytykaniem palcami na ulicy, zaczepianiem na każdym kroku z chęcią na rozmowę  lub szybkie wyjście za mąż.
Skąd to zainteresowanie? Bo jesteś biała. Bo masz długie, piękne włosy. Bo miałaś na bilet, żeby tu przyjechać, co oznacza, że w Polsce masz złote góry i śpisz w brylantowych kalesonach. Jeszcze nie wiedzą, jak masz na imię, ale już mają do Ciebie biznes.

Chimese. Najbiedniejsza dzielnica Mansy. Tu mieszkam. Moje ubrania są rozciągnięte o 4 rozmiary wzwyż, w jednym trampku dziura na paluch, w drugim oderwany język. Myślałam, że przez pół roku wtopiłam się już w to towarzystwo. Bzdura.
Każde moje wyjście z domu zauważają wszyscy. Na początku dzieci, później z wielkim wysiłkiem podnoszą głowę dorośli. 3/4 okolicznych mieszkańców zna moje imię. Ci bardziej odważni podbiegają z nadzieją na numer telefonu, albo prośbą o kupienie doładowania dla nich. Ktoś wsadzi nos do torby, czasami nawet do kieszeni. Jestem biała, więc na pewno mam pieniądze. Szybko zapominają, że jestem wolontariuszką. W takich sytuacjach nie pozostaje nic innego, jak kulturalne przywitanie w chi bemba, zapytanie o rodzinę, zasygnalizowanie, że bardzo się spieszę, no i w długą.

Przedostanie się do głównej ulicy, która prowadzi do centrum miasta, to dopiero przedsmak wypadu na miasto. Afrykańska ulica z dziurami na pół metra jest jak rentgen. W kilka sekund ląduje na Tobie wzrok wszystkich przechodniów.
Na Mansowej "krajówce" raptownie wszystkie samochody wrzucają niższy bieg. Nie jest to spowodowane progami zwalniającymi, albo ogromnym korkiem. W uszach brzmi trąbienie klaksonów, jak z korowodu weselnego. Do tego zimny łokieć i prostackie gwizdanie, które dość śmiesznie wygląda w zestawieniu z odpadającym zderzakiem, mocowanym na sznurek. Kulturalni kierowcy zapraszają na podwózkę do centrum. Każdy kandydat jest w stanie zacząć uczyć się polskiego, chodzić do kościoła, no i oczywiście ugotować jakiś lepszy obiad. Jak na Zambijskie warunki dość szykowny pakiet. Nie ważne, że ma 20, 40, czy 73 lata. Szybko zapomina, że w domu czeka żona z piątką dzieci, albo trzy kochanki, które łudzą się, że każda z nich jest tą jedyną. On zapewnia Ci 100% wierność. Jego prawdomówność przyspiesza działanie twojego układ krążeniowego. Gentleman ze słomą w butach . Nie omieszka również wspomnieć, gdzie najszybciej można wyrobić dla niego paszport, co by przypadkiem niepotrzebnie nie zwlekać z wizytą w Polsce.

Pewnego razu, gdy jechałam na rowerze, wszyscy przystawali z niedowierzenia. To Muzungu wie, do czego służy jednoślad i potrafi na nim jeździć?
Jednak to, co najlepsze, wycieczka serwuje na koniec.

Jedyny supermarket w Mansie - Shoprite. Miejsce spotkań całej społeczności miasta. Biała istota wyłania się zza zaparkowanych samochodów. Do dopełnienia spektaklu brakuje tylko fajerwerków.  W okrzykach "hej sweety, hej my sister, hej beauty" przeciskam się przez tłum bezdomnych, brudnych alkoholików, którzy zarabiają na piwo pakując klientom zakupy w torby lub przenosząc je do samochodów .
Bardziej trzeźwi mają odwagę, by podejść, złapać za rękę, zaczarować podchmielonym oddechem, który w mgnieniu oka potrafi zwalić z nóg.

Pewnej soboty dostałam ofertę. Mężczyzna w morowej koszuli oznajmił mi, że skoro rozmawiamy po raz pierwszy, to powinnam mu dać 50 tysięcy kwacha. Na znak prawdziwej, bezinteresownej przyjaźni…


False start


Sobota. Po styczniowym natłoku obowiązków, znajduję 5 minut dla samej siebie. Otwieram zardzewiałą bramę na teren szkoły. Dziś nikogo tu nie ma. Wita mnie niespotykana na co dzień cisza. Zegarek wskazuje godzinę 17:45. Na termometrze utrzymuje się jeszcze 30-stopniowa temperatura. Słońce puszcza do mnie oczko. Biegnę. Biegnę po zdrowie. Przewietrzenie głowy jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Moje ledwo trzymające się w jednej części słuchawki uwalniają dźwięki, które stają się dyktatorem tempa mojego biegu. Po skończonym tygodniu pracy w niemiłosiernym słońcu na przemian z burzami, sama się dziwię, że mam siłę i ochotę.
Myślę. Rodzi się pytanie: kto tworzył dla mnie miniony tydzień? Na prostej drodze o brunatnym kolorze, zamykam oczy. Nie muszę długo czekać na pierwszą myśl. Buzia sama się uśmiecha, jakby na końcu drogi stały ramiona długo wyczekiwanej osoby. Myślami przenoszę się w nieodległą przeszłość…

To miał być początek tygodnia z serii "zbyt wiele poniedziałków, za mało kawy". Już na starcie nie chciałam go polubić. Ten dzień krzyczał do mnie "nie masz siły, coś cię bierze". Brak spokojnego snu serwował myśl o objawach malarii. Włoski temperament Beatrycze i porankowe pukanie Pyszczka do drzwi mojego pokoju spowodował  zwinięcie się w kłębek pod kocykiem. Aż chciało się krzyknąć "mamo jeszcze 5 minut!". Mimo braku siły i entuzjazmu na nowy tydzień podniosłam swoje ciało. Miałam wrażenie, że ważyło o 60 kilogramów więcej. Pani przemęczenie - wierna dozgonnie panu poniedziałkowi, przybiła mu wysoką piątkę. Ta to ma dopiero tupet!
Za oknem od kilku godzin padał deszcz. Każda kropla tworzyła basen w naszym ogródku, wielkości jednego miejsca parkingowego. To był również znak, że dziś do przedszkola nie przyjdzie zbyt wiele dzieci.

Przyodziałam gumiaki. Idąc do przedszkola poruszałam się ruchem jednostajnie pełznącym. Ziewając układałam buzię jak śpiewak operowy na "o sole mio". Jednak kariery tego dnia nie zrobił, bo w moim repertuarze królowała nuta "tak mi źle tak mi szaro, kiedy dzień ciągnie się jak makaron". Ta oto porankowa pop lista również okazała się wielkim nie wypałem, bo po 3 sekundach wszystko pękło, jak bańka mydlana z taniego Ludwika. W klasie przywitał mnie Izaak z zaflukanym nosem, ubrany w  stylową, smerfową czapkę. Niczym Filip z konopi wyskoczył zza biurka, strzelając we mnie klockowym pistoletem. Wytwarzając sporą ilość śliny, która spływała jego kącikami ust krzyczał "tuś! tuś! tuś!". Zraniona celnym pociskiem w brzuch, opadłam z sił wprost w ramiona tego oto bandziora.
Szybko umarło to, co chciało przysłonić radość dnia.
Roześmiana, wycierałam twarz mojego małego bohatera tanim papierem toaletowym.

Spokojny bieg przerywa gad wijący się w krzakach przy szkolnej toalecie.