piątek, 21 czerwca 2013

Początek i koniec


Od dłuższego czasu nie wierzę, że moja misja dobiega końca.
Nie wierzę, że już wkrótce wrócę do starego - nowego życia.
Dziś był mój ostatni dzień w Mansie.

Swoją przygodę z Salezjanami rozpoczęłam dwa lata temu. Pamiętam jak dziś, szłam pewnym krokiem po Świętokrzyskiej w Warszawie. W drodze do pracy dzwoniłam do mamy.  Jak się okazało - z dawno przeczuwanymi przez nią informacjami. Po długim treningu dla mojej wiary zdecydowałam się na misje.

Przygotowywałam się cały rok z otwartym sercem na wszystko co może się zdarzyć.
Wierzyłam, że jeżeli Pan Bóg zechce mnie na misjach to będę zdrowa, znajdą się pieniądze, zamknę wszystko na ostatni guzik. Najważniejsze żebym tylko Mu zaufała. I tak zrobiłam.

Jednym z pierwszych wspomnień formacyjnych jest Agata, którą zobaczyłam przy schodach w SOMie. Byłam wtedy dziwnie spokojna. Poczułam, że jeżeli wyjadę na misje to właśnie z nią. Tak też się stało. Po rocznych przygotowaniach otrzymałam ogromny kredyt zaufania od Pana Boga na wyjazd do Zambii.


Startowałam z warszawskiego lotniska z pomysłami na uszczęśliwianie małych, zambijskich dzieci. Chciałam przenosić góry by tylko zmienić ich codzienność. Chciałam stworzyć im obraz dobrego świata. Wpoić, że mimo trudności można stać się wartościowym człowiekiem. Szybko zachłysnęłam się własnym planem na misje. Jak się okazało, zwykłe bycie stało się najlepszym sposobem na codzienność.


Co w duszy gra po roku w Zambii?

To był piękny czas. Każde doświadczenie zapisało się w moim sercu.
Pokochałam każde dziecko za ich obecność. Czyste czy brudne - to nie miało znaczenia. Starałam się być matką dla każdego niekochanego dziecka.
To właśnie w biedzie,  prostocie, brudzie i chorobach nauczyłam się cieszyć małymi rzeczami. Uśmiech dziecka podnosił mnie z każdego kryzysu. Nauczyłam się doceniać to, co odrzuciłam w swojej europejskiej codzienności na dwa etaty.

Afryka - to tu można nauczyć się ludzkich zachować. Otwartość, przyjazne powitania i szczery uśmiech rozdawany jest w Zambii na każdym kroku.


18 godzin przed wyjazdem. Są łzy. Bardzo dużo łez. Ciężko opisać w słowach to wszystko. Wracam odmieniona. I choć mam w sobie ogromny lęk przed tym, że przez dłuższy czas będę czuła się inna -  jestem szczęśliwa.
Nie jest łatwo zapakować rok misyjnych doświadczeń. Jednak to co najważniejsze i najcenniejsze mam w sercu i żadne pamiątki nie są mi potrzebne.

Wszystkie wylane łzy pożegnania dedykuję mojej każdej, afrykańskiej czekoladce, dzięki której czułam sie jak prawdziwa Ba Mayo (matka).


Weź do ręki globus. Spójrz na Afrykę, a następnie przekręć ją w prawo o 90'.
I co widzisz?
Ja widzę serce, symbol prawdziwej miłości.

Zambio nie mówię Ci do widzenia, ale do zobaczenia. 
Cecylia, siostra Krisa.

1 komentarz:

  1. Piszesz pięknie, aż płakać się chce. Przeczytałam całego Twojego bloga. :)

    OdpowiedzUsuń