poniedziałek, 31 grudnia 2012

Biało - czarne M


Wyobraź sobie halę przylotów na lotnisku. Uświadamiasz sobie, jak bardzo za kimś tęskniłeś, jaka nieznośna była nieobecność tej osoby. Jeśli istnieje taka potrzeba - postanawiasz zmianę na lepsze. I jeśli tylko wytężysz swój wzrok, to uświadomisz sobie, że to właśnie miłość jest wszędzie. W mniejszym lub większym wydaniu, ale wszędzie. Może nie zawsze jest taka jak z komedii romantycznych czy dobrej książki. Ale jest. Nawet jej brak uświadamia, że to było to, czego potrzebowałeś.
Ojcowie i matki, córki i synowie, mężowie i żony, dziewczyna i chłopak, starzy przyjaciele.

W Afrykańskim wydaniu miłość to taka malaria. Chwyta Cię w niespodziewanym momencie. Tak samo nie wiesz o tym, jak gryzie Cię komar. Kiedy jest malaryczny, a kiedy zwykły. I choćbyś hektolitry muggi na siebie wylał - nie uciekniesz od tego. Prędzej czy później - i tak Cię dorwie.
Zaczyna się coś z Tobą dziać. W sumie sam nie wiesz co. Boli Cię brzuch. Dla zakochanego to motyle w brzuchu, dla chorego - biegunka i wymioty. W miłości boli Cię głowa od domysłów, przemyśleń wypowiedzianych słów, których i tak przecież nie zmienisz. W malarii - boli Cię głowa jakby ktoś skręcał ją imadłem. Oczywiście nieodłączna, wysoka gorączka. Kiedy już w to wsiąkasz, nie wiesz co ze sobą zrobić. Chodzisz po mieszkaniu jak nakręcony. Twój wzrok widzi na ścianie więcej niż tylko obrazek z pierwszej komunii. Wyłącza się logiczne myślenie, bo ktoś chodzi Ci ciągle po głowie. Natomiast w chorobie to dreszcze nie dają spać, całe ciało to jeden, ogromny ból. Tysiące mrówek w szpilkach na dobrej imprezie.
Chwyta Cię w swoje szpony i nie jesteś w stanie nic z tym zrobić. Poddajesz się i męczysz.

Powiązanie w tym wszystkim jest jedno - albo coś z tym robisz i żyjesz dalej w szczęściu albo nic - i po Tobie. Umierasz za życia, bo zabija Cię każdego dnia brak prawdziwej miłości. Umierasz na zawsze, bo nie poszedłeś do szpitala, nie brałeś leków. Małe, wielkie coś.


W domu za ścianą męczy się chory Krzysiek. Podwórko obok Father Majkel ledwo stoi na nogach. 3 dzień usterki zdrowotnej. Kilka wiosek dalej - Father Czester próbuje wygonić malarię. Okres Bożego Narodzenia to czas także mojej choroby. Narodzenie czegoś niespodziewanego.

Z godziny na godzinę nowe objawy. Zwykły Ibuprom nie jest w stanie uśnieżyć mojego niemiłosiernego bólu głowy. Dotlenienie mózgu kończy się zasłabnięciem pod jedynym marketem w Mansie. Świat zawirował tysiącem gwiazd. Przestałam myśleć trzeźwo. Agata, mój Pyszczek wzywa pomoc. Zakonnica z przekroczoną prędkością i piskiem opon zjawiła się w mgnieniu oka. Razem z nią przyjechał silniejszy ból głowy, który nie pozwolił ustać na nogach. Po drodze na pakę wskoczyła również wysoka gorączka, która stała się wierną przez kolejne 3 dni. Noc nie mogła być gorsza od dnia więc zafundowała silne bóle brzucha i dreszcze. Dwa koce, czapka, grubaśne skarpety i sweter nie rozgrzały Antarktydy lodu w sercu spieczonej Afryki.
Wschód słońca przyniósł ze sobą Tomka i Ankę z Kabwe, którzy przybyli do Mansy ze świątecznym entuzjazmem. Męskie, silne ręce pomogły mi przedostać się z pokoju do punktu medycznego w centrum miasta. Znowu brak oddechu i szaro przed oczami. Podłoga stabilizowała moje ciało bez ducha. Lekarz zadawał pytania po angielsku. Resztką sił odpowiadałam po polsku, dziwiąc się dlaczego on tego nie rozumie. Eskorta wolontariuszy prowadziła mnie do samochodu. Lekkie opóźnienie siostry Celeste spowodowane było oczekiwaniem na dokładną rozpiskę dawkowania leków.


W życiu wszystko jest białe albo czarne. Ani w miłości ani w malarii nie ma średnich oznak. Bierze Cie na 100%! Lekki ból brzuszka, temperatura 36.7 ' i jednorazowo dłuższy pobyt w toalecie zostaw na szare gdybanie.  Prawdziwa miłość nie pyta czy może. Malaria przychodzi bez pytania.

sobota, 29 grudnia 2012

Bitwa w krakersach


Przyszedł czas wypoczynku. Wraz z Pyszczkiem udałyśmy się do Livingstonu. Szczęście dopisało, bo dołączyły do nas Wiola, Monia i Diana z Lusaki.  Pięć białych dziewczyn wśród Afrykańskiej społeczności - pożywka dla niejednego czarnego, męskiego oka. Raptownie stajesz się największą atrakcją w mieście. Mężczyźni w mgnieniu oka chcą mieć białą żonę, a żeby to osiągnąć, są w stanie nawet zacząć uczyć się polskiego. Każdy chce cię dotknąć, sprawdzić Twoje włosy, czy oby na pewno są prawdziwe. Nie zważając na te zaloty, udajemy się na spacer nad Wodospad Wiktorii, znany wcześniej tylko z lekcji geografii.
Niby taki spokojny, piękny widoczek, wstęp za jedyne 5 złotych. Ludzie przyjeżdżają tu, zobaczyć jeden z siedmiu cudów świata, nabrać odwagi do oświadczyn, zrobić kilka zdjęć na wystawy. Na skałach znajdują się niewielkie wskazówki. Jednak informacje o niezapowiedzianych atrakcjach pisał ktoś czcionką numer 8 Times New Romana. Wszystko było pięknie - do czasu.
Nie wiadomo skąd wyskoczył pawian wielkości człowieka i rzucił się na torbę Moniki. Nie znalazł jedzenia, więc skusił się i skoczył na mnie. To nie była scena ani z Titanica ani z cudownego odnalezienia Fiony przez Shreka. Ostre pazury dzikusa jednym ruchem zniszczyły moją torbę, z której zabrał kurtkę i w radosnych podskokach uciekł z nią nad przepaść. Wszystkie dokumenty, aparat leżały pod moimi nogami. Zza krzaków przybyło siedmiu czarnoskórych do pomocy. Agata wyjęła zachomikowane krakersy by zrobić wymianę z pawianem. Jednak ten nie okazał się taki głupi. Idealnie porozsuwał wszystkie kieszenie, sprawdził zawartość i dopiero wtedy skusił się na ofertę Pyszczka. Szkoda, że walerianka została w domu...
Ochroniarze, udając zmartwionych, pocieszali nas dość niedawnym wydarzeniem: zacny pawian zabrał jednej kobiecie paszport, przekartkował strony, uznał, że dobrego profilu na zdjęciu nie ma, więc wyrzucił go w przepaść. Jakie to zdumiewające, że człowiek pochodzi od małpy.



poniedziałek, 24 grudnia 2012

Bogaty Biedak


 Kiedy wstajesz, istnieje zagrożenie, że też upadniesz. Jesteś pełen energii, ona też się kiedyś skończy. Spokojnie - jesteś tylko człowiekiem. Na misjach często chciałbyś zrobić wiele. Przyjeżdżasz z wieloma pomysłami, rozpierającym Cię entuzjazmem, chęcią poznania nowej kultury, przeniesienia się w inny świat. Realizujesz swoje marzenie, powołanie. Dla jednych jesteś wariatem, dla innych bohaterem. Bo przecież jak można żyć w ubóstwie, przytulać brudne dzieci, cieszyć się z tego, że potrafią trzymać kredkę w dłoni. Często też klimat nie jest Twoim kompanem. 

Dziś Wigilia. Jezus się narodzi. W stajni ze słomą. Osioł będzie patrzył na to wszystko swoimi rzekomo tępymi oczami. Vipowska miejscówka - nie jeden może pozazdrościć. Przyjdzie, przyniesie miłość, radość, uśmiech drugiego człowieka. Może nie będziesz miał odwagi spojrzeć komuś w twarz, szczerze podzielić się opłatkiem i właśnie On będzie tym wybaczeniem? Uwierz, bo to od Ciebie zależy czy to przyjmiesz, skorzystasz. Zapewne będziesz spędzał ten czas z najbliższą rodziną. Słuchał ciotek pytających o zamążpójście. Będziesz zajadał się ponętnym sernikiem i starał się odmawiać trzeciego kotleta, bo przecież babcia przygotowała go właśnie dla Ciebie. Rózga pod choinką wcale nie musi oznaczać przygnębienia. Najlepsze prezenty są te nie materialne.

W Afryce zapominasz jak to jest żyć w Europie. Moje święta nieco chore z objawami malarycznopodobnymi będą inne, ale nie gorsze. Po czterech miesiącach bycia w Zambii czuje się tu jak u siebie. Przeżyję Boże Narodzenie jak moje Murzyniątka. W ubóstwie, prostocie odganiając od siebie komary spragnione mojej krwi. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, wypasionych prezentów pod choinką rażącą świecidełkami. Moja gwiazdka z nieba to czekająca rodzina, prawdziwi przyjaciele i biedne dzieci Afryki. Prawdziwe szczęście. Moje brudne, śmierdzące – nieskazitelne Anioły. 13 tysięcy kilometrów od domu ja tez rodzę się na nowo.  


czwartek, 6 grudnia 2012

Polecony do Laponii


Drogi Dziadziu, w czerwonych portkach jak Jurek Owsiak, z brodą jak u krasnoludka i czapą z białym pomponem na końcu!
Jak każde dziecko w Polsce wstałam dziś bardzo wcześnie i szukałam najmniejszych śladów Twojej obecności. Muszę Ci powiedzieć, że jak zawsze lubisz zaskakiwać! Pierwszy raz znalazłam swój prezent w bucie! Miło, że wybrałeś najczystszą parę. Mango z czerwono-białą wstążeczką - strzał w dziesiątkę!
Mówią, że to zwykły, afrykański owoc. Rośnie jak jabłko na drzewie. Kosztuje tylko 1.000 kwacha za 4 sztuki (70 groszy).
Jaka jest prawdziwa tajemnica Mango?
Tak naprawdę to bezcenna radość, gdy zasiadam do pełnego koszyka i wstaję dopiero, jak jest pusty. Każde Murzyniątko lubi ten proces jedzenia i radowania się nim. Ja również.
To także dawka energii, gdy padam w środku dnia. To porankowy entuzjazm dla mnie, jednego z większych śpiochów w ostatnim czasie.
Mango to odpowiednik czekolady truskawkowej z Wedla.
W tym roku Drogi Święty Mikołaju dziękuję Ci bardziej niż zawsze.
Za Mango i za to, że dotarłeś nawet do Mansy.



środa, 5 grudnia 2012

sobota, 24 listopada 2012

. . .


Afrykańskie dziecko. Dla niego dotyk kojarzy się tylko z czymś złym. Kiedy wyciągasz do niego dłoń, od razu reaguje odruchem obronnym. Nie pamięta, kiedy ostatni raz słyszało pochwałę w domu. Nigdy nie otrzymało całusa na powitanie. Doskonale wie, ile ważny 20-litrowy baniak wody dźwigany na głowie. Doświadczenie pozwala mu rozróżnić, że noga od stołu bardziej przylega do pupy niż słomiana miotła. Rozkazy i zakazy, żadnych praw.

Afrykański nauczyciel. Specjalista w biciu dziecka. Priorytetem każdej lekcji jest siedzenie w pionie z zamkniętą buzią. Perfekcyjna metoda nauczania - wbijanie do głowy na pamięć. Nauczyciel lubi siać ziarno rasizmu, poniżenia. Nigdy nie przyznaje się do błędu. Kiedy naskarży na ucznia do matki - oczywiste, że będzie kolejne lanie w domu.


- Naomi dlaczego bijesz swoje dzieci w klasie?
- To jest nasza tradycja. Kij to jedyna metoda na nich.
- My w Polsce nie bijemy dzieci!
- To co robicie z dziećmi żeby Was słuchały?
- Po prostu je wychowujemy i kochamy...


Standardowe zwroty nauczyciela do dziecka :

Zamknij się! Bo Cię zbiję!
Powtarzaj! Bo Cię zbiję!
Szybciej! Bo Cie zbiję!
Jedz! Bo Cię zbiję!
Maluj ładnie! Bo Cię zbiję!
Śpiewaj! Bo Cię zbiję!
Nie skacz! Bo Cię zbiję!
Nie kręć się! Bo Cię zbiję!
Nie płacz! Bo Cię zbiję!
Czarnuchu! zamknij się!


Afrykańscy rodzice. Mistrzowie w wykorzystywaniu dzieci do prac domowych. Szkraby często na rzecz tego muszą zrezygnować z edukacji. Przecież zamiatanie piachu przed domem zapewni im świetlaną przyszłość. Opiekunowie wysyłają dzieci na żebranie, zamiast zamienić swoje bezrobocie w jakieś pożyteczne zajęcie. Każdy problem tłumaczą brakiem pieniędzy.
Powielanie chorych schematów z dziada pradziada.



W Europie dostrzegamy, że ludzie w Afryce chorują na malarię. Są słabi, kiedy mają HIV. Brakuje im chleba, wody, pieniędzy. Nieliczni mają buty na nogach. Jaki jest jednak podstawowy problem na Czarnym Lądzie? Brak miłości w rodzinie. Tęsknota za nią puka do wielu afrykańskich domów.  
Umiera za życia każdy, kto podniesie rękę na bezbronne dziecko.

środa, 14 listopada 2012

poniedziałek, 12 listopada 2012

To Ona


Zapukała do drzwi nie wiadomo skąd. Nawet nie zapytała, czy może wejść. Wepchała się w brudnych buciorach. Czy miała po drodze? Na to pytanie też mi nie odpowiedziała. Rozsiadła się jak kwoka na fotelu, zalewając sobie moją ulubioną herbatę. W dłoni trzymała kalendarz. Palcem wskazującym pokazała mi czerwoną kartkę. Jakaś taka dziwna. Czego ona chce? Wstała, poszła dalej. Chyba czegoś szukała. Idąc, kapryśnie rozwalała książki, kopała w kosz na śmieci. Czy ktoś mi powie, o co jej chodzi? Zatrzymała się przy ścianie. Bezczelnie i dosadnie wyrecytowała imiona moich przyjaciół ze zdjęć. Nikogo nie pomyliła. Skąd tak dobrze ich zna? Z wrednym uśmiechem zakręciła się na jednej nodze. Wymierzyła kierunek drogi. Ciach! Mój pokój to jej cel. Wyszperała coś w telefonie jak na przesłuchaniu. Głośno podyktowała dziwne cyfry. Skojarzyłam polski numer do mamy. Zmieszałam się. Ona podrapała się po głowie i znowu zaczęła coś knuć. Zasiadła przy biurku, przegrzebała stertę książek. Zaciekawiona włączyła komputer. Czego ona tam chce? Pokazu zdjęć się jej zachciało. Wycisnęła ze mnie kilka łez i  zapytała, czy może już pójść. Cisza.


Co to jest i w czym się to mierzy? Czy istnieje sposób, by się tego pozbyć? Ile słów potrzeba, by to opisać? W którym warsztacie można to zreperować? Ile trzeba zjeść tabliczek czekolady, żeby się tego pozbyć?


W kalendarzu 11 listopada. Dla mnie to 90 dzień w Afryce. Czas ucieka między palcami. Dziś mocniej podkreśla cząstkę mnie pozostawioną 13 tysięcy kilometrów od Mansy. Przejście do Narnii chociaż na 5 minut - bardzo poproszę. Ine nikufuluka - ja tęsknię...

czwartek, 8 listopada 2012

Opuszczeni


Młody człowiek ma czas refleksji nad swoim życiem. Jakiś starszy Pan powraca pamięcią do przeszłości. Ktoś bardzo stęskniony wyczekuje spotkania z całą rodziną. Wszystkich Świętych. To wyjątkowy dzień.
Cmentarze przepełnione rodzinami w eleganckich płaszczach. W powietrzu unosi się zapach świeżo wypastowanych grobów. Pęki kwiatów niesione przez tatusiów. Gdzieś tam słychać jak upada metalowa zakrętka od znicza. Zza rogu wyłania się znajomy nie widziany od lat. Nikomu się nie spieszy.
Wieczorne spacery po głównych alejach, w blasku tysiąca zapalonych  płomyczków.
To wszystko zostało w Polsce.

Zambia. Do przeżycia w pełni tego święta wyruszamy na znany cmentarz w Kabundzie. 13 kilometrów drogi buszowej od Mansy. Próbuje wyobrazić sobie, co tam zastaniemy. Tysiące hektarów pola? Pięknie ozdobione groby? Tłumy rodzin? Moje dziwne wyobrażenia pękły jak bańka mydlana szybciej niż myślałam.

Środek buszu. Na ziemi miliony mrówek, które potrafią zagryźć człowieka na śmierć. Upewniam się czy ten plac na pewno jest cmentarzem, na który zmierzałyśmy. Na pierwszy rzut oka widzę 20 pomniko-podobnych tablic. Ostatnich ludzi widziałam 10 minut temu, gdy wysiadałam z samochodu. Nikt z nich nie podążał w tym samym kierunku co my.
Niewysokie kopce zastępują wypucowane marmury. Gdzieniegdzie widzę brudne, sztuczne kwiaty. Nie znalazłam ani jednej świeczki. Mnóstwo przypalonych chwastów. Stoję jak wryta.


Tutaj ludzie wierzą, że cmentarz jest drugim domem dla zmarłych. W tym miejscu zaczynają swoje dalsze życie. Najbliższa rodzina zostawia na grobach miski, kubki, sztućce, opakowania po ulubionym jedzeniu. Wszystko po to, by przypadkiem nie cierpieli głodu w przyszłości. Ubrania na zimniejszą porę wkładają do trumny.
Afrykański 1 Listopada to zwykły, szary dzień. Ludzie w Kabundzie zrobili sensację z przyjazdu białych dziewczyn. Jakie to smutne, że nikt z nich nie poszedł z nami.
 

piątek, 26 października 2012

W kupie siła


 Od tygodnia trwały wielkie przygotowania. W pocie czoła ciężko pracowałyśmy do ostatniej chwili łącząc to z innymi obowiązkami. Oczekiwany 24 października, jeszcze  piękniej brzmiący Independance Day w końcu nastał.

Kilkaset czekoladek domaga się przekroczenia zielonej bramy.
 Szkolny trawnik zastępuje bankietówkę z Mariotta. Zambijskie kolory to dzisiejsza stylówa.

Miasto wychodzi z wielkim gestem. Całodobowy dostęp do  prądu to czyste szaleństwo. Wielki DJ nie zostaje w tyle. W głośnikach mistrzowie afrykańskiej pop listy. Biodro idzie w ruch.
Czas start!
 Jesteśmy tu dla siebie jak brat i siostra. Czy wiesz to? Jeśli tak - to tańcz! Jednonogi Mathias chwyta mnie za rękę. Prezentujemy jeden z lepszych piruetów. Drewniana kula dodaje nam uroku. Jego uśmiech przysłania mój stres. Afrykańskie "Gwiazdy tańczą na piachu". Lekarstwo na smutki dla Muzungu z Łukowa.  

Zawsze uchachany Ruben ucisza towarzystwo. Wspiera go misiowaty Waren, elegancki Simon, podekscytowany John, damulkowata Christine. Również Leonardo w różowych dzwonach i fioletowej, obcisłej koszulce męskim krokiem wysuwa się na przód, meldując swoją gotowość do modlitwy. Każdy z nich dziękuje za niepodległość, za drugiego człowieka. W oczach małego Richarda dostrzegam łzę przepełnioną patriotyzmem. Założył nawet świąteczne buty. Mały-wielki człowiek staje się moim mistrzem.
Chwila zadumy przydaje się również nam.

Dzieci zasiadają na tirowej plandece. Przecież sofa z Ikei byłaby nie praktyczna dla takiej gromady. Grupa taneczna Majorette wraz z DJ przygotowują się do występu. Kijki do ręki i czas zaprezentować dorobek tygodniowej pracy. Zaciekawiona publiczność nie dostrzega mojej dyskretnej ucieczki do domu.

Na stole w rzekomym salonie oczekuje na mnie kreacja. Spódniczka i bluzeczka z worka po szimie. Coś w stylu dobrze wypranego worka po ziemniakach. Bibuła na rękach ożywia zbroję.
 Razem z moimi chłopakami z grupy Bosco przedstawiamy scenkę walki o niepodległość. Gram czarnego żołnierza. Leonardo zmajstrował mi piękny hełm z liści drzewa, które lubi uderzać swoim owocem w rozgrzane głowy oratoryjnych dzieci. 18 chłopaków i ja. Okazuje się, że czarne może być bardziej czarne. Pasta do butów świetnie pomaga im osiągnąć ten efekt.

Ze śmiechu łzy rozmazują moją farbkową, zambijską flagę na policzku. Armia z dziewczyną w rzeczywistości mogłaby nie przejść egzaminu u dowódcy.
Nagrodą jest nie tylko 48 rocznica niepodległości Zambii. Wszystkie te uśmiechy doceniamy wręczając każdemu dziecku paczkę popcornu, lizaki, słodką tobłę do picia oraz przybory szkolne.

 Rozchodząc się do domu wręczamy maluchom flagę Zambii. Z dumą patrzę jak moje cwaniaki całują znajdującego się na niej orzełka.

Ten patriotyczny dzień sprawił mi tyle radości i wywołał jeszcze więcej tęsknoty za Polską. Teraz to Zambia jest moim domem. Jestem dumna z zaflukanej Fridy, walecznego Rodricka, dobrze opalonej Agaty. Z każdego. Pokazaliśmy, że razem możemy coś więcej.

piątek, 19 października 2012

Krystyna z przeceny


XXI wiek. Plemię Bemba. Tutaj ludzie nie wiedzą, czym jest romantyczny wyjazd w góry, jak smakuje pyszna szarlotka z bitą śmietaną i co to jest kredyt "rodzina na swoim". Model rodziny  2 + 1 to czysta abstrakcja. Dziecko z reguły przyjmuje nazwisko dziadków, ciotek, a czasami sławnych ludzi. Jak wyglądają początki wielkich miłości?


Level 1.

Dobrze zbudowany młodzieniec robi się na bóstwo. Nie zapomina przyodziać świątecznej koszuli, którą wyprał wcześniej w rzece. Na tzw. wkupne bierze ze sobą coś słodkiego. Ostatecznie może to być worek ziemniaków.

Level 2.

Ruchem jednostajnie przyspieszonym zmierza do rodziców swej wybranki. Reguluje oddech. Lekkie zapocenie i przestarzały Colgate na zębach mogłyby zaszkodzić dobrej prezencji. Oczywiście nie zapomina o czystych i niepodziurawionych skarpetkach. Przykurzony glanc na butach dodaje mu pewności siebie. Firma bidna, ale solidna.

Level 3.

Kiedy Śmiałek dzielnie przebrnie pierwsze dwa stopnie, przechodzi wraz z przyszłymi teściami do cennika. Każda niewiasta ma ustaloną wartość rynkową.  Stawki wahają się od 40.000 kwacha (30 zł) do kilku milionów.

Level 4. (practice)

Kobieta jest od rodzenia dzieci, sprzątania i gotowania. Mężczyzna - głowa rodziny - pracuje. Nie ważne, że pracy nie ma i siedzi przed domem całymi dniami. W niektórych przypadkach oboje prowadzą interesy. Każdy w innej branży. Nie interesują się sobą nawzajem. Jak dwoje obcych ludzi. Mimo to nadal są małżeństwem.



Żyli długo i szczęśliwie? To chyba nie w tym odcinku.

czwartek, 11 października 2012

Święta farmerka bez gumiaków


Czwartek. Ostatni dzień pracy. Wszędzie słychać "Holiday".
Wielkimi krokami zbliża się  Dzień Afrykańskiego Nauczyciela. 5 października - czerwona kartka w kalendarzu. Spracowani prześpią długi weekend, inni nadrobią zaległości w porządkach domowych. Łowcy przygód wyjadą z Mansy.
Wraz z Agatą zastosowałyśmy metodę 3 w 1. Najpotrzebniejsze rzeczy wylądowały w naszych plecakach. Wielki trak z Fatherem Czesterem zajechał na skromny parking przy Don Bosco. 200 kilometrów prostej drogi i wreszcie przytulimy Ilonę i Krzysia. Nasz cel to Lufubu.

Niecierpliwie zerkam na zegarek. Od poprzedniego razu minęło jedynie 5 minut. Asfalt wymieszamy z piachem odgrywa rolę autostrady wśród egzotycznych, afrykańskich drzew. Mijamy Chińczyka nadzorującego pracę Zambijczyków. Jeden zamiata piach, drugi liczy kamienie, a pani w kasku ma przerwę. Reszta pilnie obserwuje przejeżdżające samochody dłubiąc słomą w zębach. To wszystko nazywa się poszerzaniem jezdni. Oni mają czas, my jedziemy dalej. Śmieszne nazwy kolejnych wiosek odmierzają kilometry. Jedna z nich - Kasikisi. Wszyscy rozpoznają salezjańską ciężarówkę. To dobry znak. Jesteśmy coraz bliżej naszych.
Emocje jak w oczekiwaniu trafionej w Lotka. Z tego wszystkiego zapomniałam się zdrzemnąć.
 Zakręt w prawo. Mwaiseni ku Lufubu (Witamy w Lufubu). Jesteśmy!
Brama czeka otwarta, a za nią Krzyś. Świeżo umyta Blondyna ląduje w moich ramionach. Lufubiańskie dzieci tworzą pangeni chi (duże kółko). Każdy chce się przywitać, przybić piątkę, dziesięć razy zapytać jak mamy na imię. Dziewczyny z miasta i to jeszcze białe. Sensacja!

Jak sobie radzić ze zwierzętami i niespodziankami czyhającymi w trawie?
Czym można się zatruć w buszu i jak wspiąć się na drzewo bez butów?

Na czas pobytu na wsi na nowo stałyśmy się uczniami. Bezapelacyjnie najlepszymi nauczycielami są Murzyniątka. Po tym weekendzie moje CV zostanie wzbogacone o kilka nowych doświadczeń zawodowych. Pierwsze lekcje zbierania jajek przebiegły bez większych szkód. Ruda kura podziobała tylko moje wspaniałe japonki z marketu za 10.000 kwacha. Porachunki wyrównałyśmy na stole. Na śniadanie zjadłam jej jajka. Długo to nie trwało bo dzieci już czekały pod domem.
Czworo Muzungu i gromada czekoladek wyruszają na podbój farmy. Co tam może się znajdować?  Wszystko, co szybko zamieni się w obiad. Czesterowe menu serwuje:
świnię (ikumba), kurę (inkoko), osła (kabalwe), krowę (ingombe). Na deser możesz wybrać awokado, papaję, dżakfruta, mango, banany. Znajdzie się też biała kapusta i szczypiorek.
Agata niczym Maryja, spełnia swoje marzenie i zasiada na kabalwe. Krzyś wczuwa się w rolę Józefa. Ja na przytulenie ikumby przygotowywałam się dwa dni. Stanąć twarzą w twarz z żywym schabowym. To dopiero rysa w apetycie. I co się dziwisz?
Dzień zleciał w mgnieniu oka.

Tysiące gwiazd na niebie niczym rozsypana kasza manna na podłodze. W Lubufu jest ich znacznie więcej niż w Mansie. Kalendarz pokazuje sobotę. W teczce leży wydrukowany śpiewnik. Przy łóżku gitara trzyma pion, a na pierwszym piętrze kaplica ma swoją lokalizację. Co wolontariusz może robić w październikowy wieczór w tak sprzyjających warunkach? Zbiera ekipę i chwyta za różaniec. Nie ważne, że ktoś może ze zmęczenia przysypiał pod prysznicem. Idzie każdy. Pokonując schody robi rozśpiewkę. Wie, że bez tego po ludzku nie da rady.
Myślami wracamy do Polski. Klękamy za ludzi, którzy wspierają nas i nasze afrykańskie dzieci. Za każdy długopis w pieski, zieloną skakankę, plecak z serduszkami. Dziękujemy za wszystkie dzieci. To one pokazują nam, jak w biedzie można być szczęśliwym. Przecież Bóg nie wezwał nas byśmy osiągnęli sukces. Wezwał nas byśmy pozostali wierni.

sobota, 29 września 2012

Czym jest szczęście ?


To ciągle pokaleczony Chilu, leniwy Benson, radosny Matjas bez nogi, Chibwe z prześwistem, niegrzeczna Frida, świetnie tańczący John, misiowaty Kazembe, oparzony Izaak, szczerbata Musonda, zaflukany Sevior, wstydliwy Leonardo, dobrze grający w piłkę Chilufya, wszystko wiedzący Antonio, przyjacielski Harirson i Besastivie, słodkooki Lazalas, wiecznie spóźniona Matildah.

To pięćdziesiąt rączek łaskoczących mnie, kiedy zapominam się uśmiechnąć.
To dwieście brudnych, wygłodniałych, chorych Murzyniątek z oratorium.

Kiedy myślę o nich, słyszę odgłos biegnących stópek po piachu. Na hura wszyscy chcą nas przytulić.
 Moje prawdziwe szczęście.

poniedziałek, 24 września 2012

Psotnik pospolity


Długo oczekiwany weekend. Chęć odespania tego, co zostało zakłócone przez karaluchy wielkości dłoni.
To przerażenie każdego wieczoru i wołanie o pomoc - "Agata weź go zabij, no weź ja już się brzydzę". Starałyśmy się żyć z nimi w symbiozie. Jednak z dnia na dzień, człowiek widzi coraz większe stwory. Szybko odbiera apetyt i spokojny sen. Nigdy nie wiadomo kto utuli Cię do snu i da buziaka w czółko.



Cztery noce wstecz.
Na zegarku wybija 22.00. Agata już śpi. Ja dopiero kończę pranie. Jeszcze coś na ząb i mogę dołączyć do niej.  
Cały dzień miałyśmy 35 stopni na termometrze. W moim pokoju panuje sauna. Nie przejmuję się. Niebawem północ, więc się ochłodzi.
Układam się w moim łóżku jak mały kotek. Szukam odpowiedniej pozycji.
Sen przyszedł szybciej niż myślałam.

Nie wiem kiedy budzą mnie szmery na dworze. Ktoś skrada się za moim oknem. Słyszę ciąganie nosem - coś na wzór lekkiego kataru. Emocje rosną. Po cichutku podnoszę się i chwytam kapcia. Szybki oddech po obu stronach okna. Strach rośnie w moich oczach. Czyżby pierwsza afrykańska dzida w moim ogródku? Bardzo delikatnie odsłaniam zasłonkę. Długo szukać nie muszę. Za moją moskitierą pojawia się pysk Liona i Grydzia. Nasze dwa  duże psy. Zapomniałam się z nimi pożegnać przed snem, wiec same do mnie przyszły. Zalana potem śmieję się do ściany.
Agata śpi dalej. Postanawiam zrobić jej niespodziankę. Przed powrotem do łóżka przestawiam budzik -5:50 na pewno wystarczy.
Szybka drzemka. 

Głos w telefonie karze wstać. Na bosaka pokonuję trasę z pokoju do drzwi wyjściowych. Powstrzymuję się od śmiechu. Okno w Agaty pokoju jak zawsze otwarte. Staję na baczność jak Romeo pod balkonem Julii. Cisza. Bardzo poważnym głosem witam śpiącą królewnę " Pyszczku a Ty to dzisiaj wstajesz?".
Dobry początek dnia. Uśmiałyśmy się jak na kabarecie.
Taki to ze mnie psotnik pospolity.    

sobota, 22 września 2012

Bądź jak Papa Smerf


Pokój Nauczycielski. Strefa od zawsze zakazana. Kiedy trzeba było tam pójść, nigdy chętnych nie było. Miejsce dla zawsze wymagających, surowych, a czasem zaspanych pedagogów. Dobrze skrojony garnitur lub piękna garsonka ozdobiona sztuczną biżuterią od chińczyków. Najlepsze perfumy zawsze mieli wuefiści.
Przy tablicy wszystko przychodziło do głowy tylko nie poprawna odpowiedź. Pamiętna geografia w liceum - kiedy Sor o coś zapytał, życie przed oczami śmignęło. Notesik w jego ręku oznaczał jedno. Bach! Drzwi zamknięte - "wyciągamy karteczki". Człowiek nie wiedział czy ma uciekać, chować się, a może rozpłakać.
 Kiedy napotkało się  nauczyciela na zakupach w Biedronce między papierem toaletowym, a mrożonkami, to znak, że trzeba szybko uciekać na dział z konserwami. Nie daj Boże jeszcze by coś mamie powiedział. Jednak i te groźne schematy szybko się kruszyły. Kiedy nad Rossmanem w  łukowskim ciuchlandzie wszyscy stają się braćmi. Tu spotykasz cała elitę miasta, szczególnie w dniu dostawy. Nawet tych wrednych nauczycieli, którzy na poprzedniej lekcji zabrali Ci ostatnią "enkę".  Miejsce, gdzie  każdy chętnie doradza, pomaga w niełatwym wyborze. Zawsze trzeba było powiedzieć dobre słowo, podkreślić doskonałość towaru. Nie ważne, że Ty byś tego w życiu nie kupił. Ważne, że na następnej lekcji nie będziesz pytany.
Dziś sytuacja się odwraca. Przekraczamy zakazane progi dla rozwydrzonych dzieciaków. Wszyscy pięknie ubrani, szanowani, rozpoznawani. Obrady okrągłego stołu czas zacząć. Jedna osoba mówi - reszta słucha. Cóż za wysoka kultura i szacunek. Jak dla mnie nieco sztywny początek. Gdzie ich uśmiech? Drzemiąca w nich radość z pracy z dziećmi?
 Człowiek ledwo skończył studia i znowu musi znosić nudne pogawędki. Już myślę, jak ich rozruszać.
Po tym cudownym wstępie dowiadujemy się, że 14 września wyruszamy razem na czterodniowe szkolenie do Kasamy w duchu salezjańskim. Ze skwaszoną miną wracamy do domu. Zapewne będzie tak ciekawie, jak to na wykładach bywa. Najgorsze, że na te czas będziemy musiały zostawić swoje dzieciaki. Mamo ratuj!

Słońce wstaje, my razem z nim. O godzinie 6:00 miał być wyjazd. Wyglądam za okno - nikogo nie ma. Koło 7:00 pojawiają się pierwsi zainteresowani. Przywykłyśmy do tego, że punktualność to abstrakcja i nie ma co się spieszyć. Zanim gdziekolwiek wyjedziesz, musisz wypić 2 kawy, zjeść kawałek chleba, sprawdzić czy kapusta w ogródku równo rośnie, poplotkować o jeszcze nieobecnych, ale nie spóźnionych znajomych. Normalność. Afryka rządzi się swoimi prawami.

Na zegarku 9:43. Ruszamy. 400 km drogi przez busz. Dziury gwarantują efekt piłeczki kauczukowej. Nie minęło 5 minut, w radiu słychać afrykańskie hity przeplatane Rihanną. Przecieramy oczy i nie dowierzamy. Czy oby to Ci sami sztywniacy?
Panie w dresach z gazetą sportową w ręku. Nogi same rwą się do tańca, wszyscy śpiewają. Kierowca przyspiesza. W buzi miętosi wiśniowego lizaka o nazwie Pin Pon. Rarytas.
Na miejscu czeka na nas armia stu pedagogów z całej Zambii. Wszyscy spragnieni wymiany doświadczeń. Na czas tego spotkania staliśmy się dziećmi. Każdy wykład, pogawędki i prezentacje rozpoczynaliśmy piosenką albo zabawą. Chyba nikt z nas nie wiedział, jak bardzo tego potrzebował. Na co dzień człowiek nie ma czasu. Praca - dom, dom - praca. Dlatego na koniec wszystkiego wybraliśmy się na Chishimba Falls. Afrykański obiad przy wodospadzie, roześmiane pyszczki i zachód słońca. Coś pięknego.
Podsumowanie tego szkolenia przebiegło w bardzo europejski sposób. Wraz z Agatą przygotowałyśmy przedstawienie. Ubaw po pachy i śmiejące się zakonnice w pierwszym rzędzie. Nie wspomnę o siedzących na widowni Zambijczykach, machających ze śmiechu nogami jak przewrócony na plecach karaluch. Od tego momentu przybrałam imię głównej postaci pokazu. Wszyscy wołają na mnie Chilufya (czyt. Cilufja).

Czy pedagog i nauczyciel idą ze sobą w parze?
Przekazywać wiedzę, a zrozumieć dziecko i dobrze je wychować to nie to samo. Częstym problemem staję się traktowanie dziecka przedmiotowo. Dziecko przychodzi na lekcje, ma przyswoić wiedzę i siedzieć cicho. Na następnej lekcji wszystko zapewne zostanie sprawdzone. Problem jest ponadczasowy i wszędzie aktualny w mniejszym lub większym stopniu.


Chcesz pracować z dziećmi?

 Na nowo sam stań się dzieckiem. Spraw by miało w Tobie oparcie i autorytet. Niech stanie się przy Tobie radosne. Niech w Tobie znajdzie zaufanie i oparcie.

Każdy dzień to wyzwanie. Zastanawiam się nad sobą. Czy na pewno zawsze daję z siebie 100%. Bywają dni, że na starcie szybko się poddaję. Bezczelne zmęczenie i lenistwo wkrada się do mojej codzienności. Beti gdzie jesteś? Największa beznadziejność jaka spotyka mnie na misjach - Europejskie myślenie. To ono powoduje dziś, że czuję się jak...miś polarny na pustyni.

Miesiąc Afryki za Nami. Krótko, długo - jak kto woli. Na pewno jest wiele nowych rzeczy do przepracowania. Poznania siebie na nowo. Swoich wad i zalet. Jak dobrze, że nie jestem tu sama. Dziękuję za Agatę.
 http://www.youtube.com/watch?v=5UoNSsWQ_s4&feature=youtu.be

niedziela, 9 września 2012

Reanimacja szczęścia


 Kiedy zapytałabym o Wasze dzieciństwo o czym byście pomyśleli? Jakie wspomnienia powróciłyby? Których znajomych głos próbowalibyście usłyszeć? Ile słów opisałoby ten okres? Czy pojawiłby się uśmiech niczym dorodny, afrykański banan? Może łzy tęsknoty za beztroską?

Ja pamiętam jak dziś te liczne bazy z koców w moim pokoju. Zaczepialiśmy je o ławę i fotele. Wzmacnialiśmy wszystko zakurzonymi książkami. Zwycięstwo gwarantowała jedyna encyklopedia w domu, która spełniała wszystkie funkcje oprócz tej najważniejszej - edukacyjnej. Metrowe kaktusy służyły za mur oddzielający terytoria. Nawet teraz w myślach odtwarzam ten moment, kiedy wszystko wali się na głowę z krzykiem "łaaaaa ratunku, atakują!". Te zwycięstwa i  przegrane. Oczywiście nie brakowało płaczu i skarżenia do mamy, że bracia oszukują.
To rozmyślanie przyczyniło się odszukania pamiątek z dzieciństwa na moim ciele. Odsłaniam blizny na rękach i nogach. Wspominam początki gry w piłkę nożną z chłopakami. To były naprawdę piękne chwile. Cała rodzina zawsze wiernie mi kibicowała. Najpiękniejsze były te bramki, które zostały strzelone licznym niedowiarkom. Ten się śmieje kto się śmieje ostatni.
Teraz wszystko wraca w teorii i praktyce. Afrykańczycy pozwalają na replay tego czasu. Nie pozostaję bierna, kiedy piłka rozgrzewa się do gry.
Przypominam sobie smaki z dzieciństwa. Lody "Apacz" za 60 groszy i "Ptyś" do picia w szklanej butelce o smaku pomarańczowym. Jak dobrze pamiętam 1.70zł kosztował. Rozkoszą dla podniebienia była również kanapka ze śmietaną i cukrem. Chyba się rozmarzyłam.


Tymczasem wycisz się. Wracamy do gorącej, piaszczystej Zambii. Myślami przenieś się 13 tys. kilometrów od domu. Stań boso, nie myty od kilku dni. Załóż podarte, za małe co najmniej o 4 rozmiary ubrania. Poczuj muchy i inne robactwa chodzące po Tobie. Palcem narysuj na swoich nogach rany nie gojące się od kilku tygodni. Poczuj ich zapach. Coś na skalę zapomnianego udka z kurczaka leżącego od 2 tygodni na studenckim parapecie. Przestrasz się ryzykiem złapania malarii, HIV. Wijącego robaczka, który chętnie pod Twoją skórą zostawi jajeczka do czasu wyklucia się kolejnych przedstawicieli gatunku.
A może ciut wyższy level? Stajesz się ojcem lub matką 8-letniego Murzyniątka. Chwytasz nogę z rozpadającego się stołu i bijesz je, bo przyszło i powiedziało, że jest głodne. Mówi, że chce się przytulić, a Ty wyganiasz je na żebranie. Dowiadujesz się, że przeszkadzało na lekcji. Niezwłocznie doprowadzasz dziecko do kilkudniowego zamknięcia się w sobie. Zrobiłeś sobie z niego dywan do trzepania. Jak pupa puchnie krzywo - poprawiasz.
Gdzie ono pójdzie? Kto przytuli i wysłucha niekończącego się koszmaru? Pochucha na obitą rączkę?



http://www.youtube.com/watch?v=bMCszgOnXYk




Cel to Salezjańskie oratorium, które pęka w szwach od łobuziaków. Prężnie działa dzięki obecności tutejszych dojrzałych animatorów, którzy często sami się tu wychowali. Chcą burzyć niepoprawne schematy. Przecież rodzice nie byli godnym autorytetem. Ktoś musi ich zastąpić.
Jesteśmy też my - wolontariuszki. Co rok ktoś inny. Zadanie to samo. Dzięki licznym darczyńcom z Polski mamy nadzieję na polepszenie warunków do nauki tutejszych
maluchów. Mamy nadzieję na zbudowanie każdego innego dzieciństwa, tylko nie tego, które mają obecnie. Dla jednych to miejsce, w którym poczują co to miłość, przyjaźń, troska. Dla innych coś na miarę domu i rodziny. Tu mogą się też napić czystej wody. Teraz rozumiemy krany z wodą rysowane przez dzieci.

Czasami nie rozumiem pewnych rzeczy i zastanawiam się, po co tu jestem. Wtedy ogarnia mnie bezradność. Jak się okazuje - tylko na chwilę. Biegnące w moją stronę uśmiechnięte dziecko z wykrzyczanym "Mulisiani" (jak się masz) potrafi zburzyć to w sekundę. Doprawi to wszystko  mocnym przytulasem. Wraca sens. Jak piłeczka w psim pysku rzucona podczas zabawy. Po twarzy spływają łzy ciężkie do opisania.
 Adopcja na odległość i nasza obecność to jedyna nadzieją. Dziś na pewno wiem jedno- ktoś musi nas kiedyś zastąpić.

W naszej szkole i przedszkolu są rożne dzieci. Śmietanka towarzyska z miasta przeplatana oratorium. Jednak Święty Janek Bosko wiernie opiekuje się każdym. Wszystkie Czekoladki mają jednakowe mundurki. Adopcja na odległość umożliwia edukację tym najbardziej biednym i potrzebującym. Polska solidnie macza w tym swoje rączki :). Wisząca flaga Polski na mojej afrykańskiej ścianie ożywia się razem ze mną.

Najpiękniejsze jest w tym wszystkim chodzące na jednej nodze dziecko o imieniu Mathias. To 9-letni chłopiec, którego jakiś czas temu spotkało nieszczęście. Podczas pracy z rodzicami w buszu ugryzł go wąż. Zakażenie wdało się tak bardzo, że konieczna była amputacja. Moja pierwsza myśl - tragedia. Druga - dyskretna rozmowa.
Kiedy pytam Mathiasa co słychać, energicznie z uśmiechem odpowiada "błino!"(dobrze). 100cm nietuzinkowości. Poznajemy się pod szkolną ubikacją. Cztery stojące 3-metrowe prostokąty z czerwonej cegły, które ozdabia wysokie drzewo mango. Średniowieczna wersja niebieskiego toi toia spod Pałacu Kultury w Warszawie. Przyjazna rozmowa nauczycielki z uczniem. Mathias podkreśla, że jest szczęśliwy. Okazuje wdzięczność za wsparcie ze strony adopcji. Roześmiany biega po szkolnym terenie o jednej kuli.
Przychodzi czas oratorium. Siadam na kamieniu po turecku i przyglądam się, jak gra w piłkę. Nie potrzebuje korków, ochraniaczy. Kica z jedną, drewniana kulą, jak zając na łące. Wcale nie jest gorszy. Kiedy upada - śmieje się i wstaje grać dalej. Przecież w akcji pod bramką przeciwnika nie może go zabraknąć. Siedzę dalej na kamieniu, jak na wiernego kibica przystało. Nie mogę się napatrzeć na prawdziwą, chodzącą na jednej nodze radość. 



Zamykam oczy i myślę, co we mnie potrafiło wywołać taką prawdziwą, bezgraniczną radość, zanim przyjechałam do Mansy. 


piątek, 31 sierpnia 2012

Właśnie w czwartek


Być może wyda się to lekko dziwne ale na samym początku muszę zacząć od końca. W Mansie o godzinie 18 panuje już czarna noc. Co lepsze - wiem też dlaczego Afrykańczycy nie mają czarnych zębów. W sumie to wielki plus, który właśnie odkrywam. Czasami ktoś z tutejszych zaczepi mnie po zachodzie słońca. Miewam wtedy problemy z lokalizacją, gdzie ta czekoladowa persona się znajduje. Idealnie wtapia się w tło :). Chwała Ci Panie, że stworzyłeś białe zęby, które odbijają blask księżyca - nawet te nie myte od tygodnia. Bardzo ułatwiają w ludzkim podejściu do rozmówcy. Brak prądu staje się naszą codziennością. Kalkulacja zapotrzebowania mieszkańców na energię bawi nas każdego wieczora. Wtedy wyjmujemy niezastąpione, znane chyba już od wieków - świeczki. To też wymarzony czas dla Kasi i Agniesi.

 "Kim jest Kasia i Agniesia?".

Chwila chwila. Wszystkie panie mogą usiąść wysoko na szafie, a panowie udać wielkich twardzieli. Gotowi wszyscy? Otóż to dwie piękne - lekko różowe jaszczurki. Kasia posiada już stały meldunek. Co będzie z jej towarzyszką? Jeszcze do końca nie zostało ustalone. Zjadają nam wszystkie komary i pająki. Staramy się bardzo o nie dbać, a szczególnie o ich lekkostrawną dietę. Z tej okazji grubaśne karaluchy z lodówki zabijamy same.


Godzina 6:00. Niemiłosierny budzik każe wstać. Jaszczurki chętnie umilają nam pobudkę. Dziś Kasia przywitała Agatę szczerym uśmiechem prosto z pożółkłej firanki. Pyszczkowe obroty w szykowaniu zwiększyły się razy 3. W kościele byłyśmy pierwsze przed ślepym organistą.

Po zakończonej Mszy zazwyczaj udajemy się do ogródka wielkości jednego miejsca parkingowego pod Tesco. Jak widać nasze dwa bananowce nie są wymagające. Dziennie cztery wiadra wody, kilka ciepłych słów i już widać wiszące kokony z bananami. 

Tym miłym akcentem rozpoczynamy śniadanie, przy którym planujemy dzień. Przygotowanie zajęć do oratorium dla trzech grup w różnym wieku kończy się ogromnym pierdziulnikiem w całym mieszkaniu. Wtedy dla rozrywki bierzemy się za pranie na kamieniu. To czas naszych największych rozmyśleń. Myślami wracamy do Polski i bliskich nam osób. Jednak to wszystko niebawem ograniczy się do weekendów. 3 września rozpoczynamy pracę w przedszkolu.
Na zegarze wybija 14.00. Przeciskamy się przez wąską, blaszaną, zieloną bramę. Za każdym razem coraz trudniej przez nią przejść. Zapewne to efekt tutejszego jedzenie, które jest specyficznie doprawiane :). Wiszą na nas siatki z piłkami oraz zabawkami. W rękach niesiemy baniaki z wodą i apteczki. Droga z domu na teren oratorium jest bardzo krótka. Jednak to wystarczający dystans by dzieci zabrały nam wszystko i kilka razy się pobiły.
Przez najbliższą godzinę mamy free play. Wszystkie chwyty dozwolone.

 Football.

Pierwszym razem nikt nie chciał Białej w drużynie. Przecież kobieta jest od kibicowania, piszczenia i wzdychania za najlepszym bosonogim piłkarzem. Dlatego też starałam się nie narzucać. Jednak Agatka znowu pokazała jak bardzo o mnie dba. Zrobiła mi taką reklamę, że nie pozostało nic innego jak tylko wyjść na piaszczysto - kamienistą murawę i pokazać się z jak najlepszej strony.
 Po emocjonującym meczu i kilku bramkach mogę czuć się tu jak Błaszczykowski na Euro. Teraz wszyscy chcą mnie w swojej drużynie.
Drugą część czasu aż do godziny 17.00 poświęcamy na naukę. Duży nacisk dajemy na język angielski. W miarę obecności prądu w gniazdkach zabieramy dzieci do Multikina. Sala około 25 metrów kwadratowych, telewizor i kilka desek do siedzenia zbitych na kształt ławek. Reksio i w takich warunkach jest w stanie zrobić wrażenie na setce dzieci :).
Wszystko rozpoczynamy i kończymy modlitwą w języku Cibemba, którą prowadzi jeden chętny z naszych podopiecznych.
Dzieci biegną do swoich rodzin, a my na resztkę ciepłej wody. Taki to jeden dzień z życia  polskiego wolontariusza w Afryce.