niedziela, 6 stycznia 2013

Moherowe Anioły


Każdego dnia spotykam kilkadziesiąt ludzi. Niekiedy przechodzą obok nie zauważając mnie. Ktoś bezwarunkowo wyśle uśmiech, a odważniejszy podejdzie się przywitać. Wyjątki zapisują się w mej pamięci jak słowa na kartce w liście. Pewne osoby są moją codziennością, inni jednorazowym zetknięciem. Moje Anioły nie mają śnieżnobiałych pelerynek, aureolki nad głową i złotych ciżemek. To zwykli, prości ludzie ubrani na pobliskim markecie, przyodziani w japonki z importu. W nich odnajduję głęboko skrytą wyjątkowość.
Siedmiu wspaniałych z Mansy.


Ba Kunda lat 45 zwany Basikundą.
Na pierwszy rzut okna szczupły młodzieniaszek. Udoskonala się każdego dnia w prowadzeniu siostrzanego ogrodu. Przed zmrokiem chętnie podrzuci kilka ogórków na wycieraczkę. Zawsze jako pierwszy biegnie otworzyć  bramę wjazdową zamkniętą na dziesięć spustów. Choćby widział Cię 20 razy dziennie - za każdym razem się przywita, zapyta co u Ciebie, obdarzy dobrym słowem. Niepozorny ogrodnik, zawstydzi nie jednego młodego w dźwiganiu worków z węglem i kopaniu dołów.
Mimo, że sam ma niewiele, potrafi oddać swoją jedyną część od roweru, bym mogła spokojnie jechać do piekarni po chleb.


Jassy około lat 40. Kucharka lubiana przez wszystkich wolontariuszy. Swoimi obiadami może zawstydzić Gesslerową. Od pierwszego dnia stała się naszym przyjacielem. Zawsze doradzi, wysłucha, nauczy nowych potraw, byśmy mogły pochwalić się nimi w Polsce. Panna, która wychowuje dzieci zmarłej siostry. Potrafi cieszyć się z najmniejszych rzeczy, np. nauki smażenia placków ziemniaczanych.  Każdego dnia zaskakuje nas swoim "dziń dobły" w przyciasnej, bocznej bramie podwórka. Kuchnia to jej królestwo.


Agata lat 24. Panna z Bisztynka zwana Pyszczkiem. Kumpelka z pokoju obok, nauczycielka z przedszkola, doktor " lizak" z oratorium. Towarzyszka mojej misji. Każdego dnia rozbawi swoim humorem, podejmie nie jeden temat, wesprze w kryzysie, albo stanie się wiernym kompanem w szalonych wyzwaniach. Nigdy nie przejdzie obojętnie koło gitary. Lubi pomachać bioderkiem do największego zambijskiego hitu - Kuichayila. Dobrane po fachu -  ja surdopedagog, ona audiofonolog. Razem tworzymy coś więcej dla naszych dzieci.


Mr Edward lat około 40. Prawie dwumetrowy szef wszystkich szefów z Mansowej poczty. Edek studiował w Anglii, poznając tam kilku Polaków, którzy uczyli go naszego języka. Pierwsze spotkanie długo zostanie w mojej pamięci. Z uśmiechem jak banan na twarzy chciał pochwalić się znajomością polskiego i przywitał nas "dzień dobry kurczak" :).
Każda wizyta na zatłoczonej poczcie to czysta przyjemność. Spotkany na mieście zawsze ulegnie dłuższym ploteczkom :).


Kalulu z Kasikisi. Biznesman po 30. wychowany przez Salezjanów. Szycha w firmie rządowej, kontrolującej sytuację na zambijskich drogach. Zawsze w trasie. Mimo, że ciągle zajęty i zawsze pod telefonem, chętnie zawita w naszych progach. Pod swoim niedźwiedzim wyglądem kryje złote serce, które nigdy nie odmówi pomocy. Jeśli nie ma go w pobliżu, to trzeba Mu tylko dać kilka minut - zawsze coś wymyśli. Pracoholik. Przy Afrykańskim "panono panono" czyli bez pośpiechu, ciężko uwierzyć w jego zambijskie pochodzenie. Jeżeli potrzebujesz gdzieś pojechać, albo coś przewieźć - zadzwoń do Kalulu. Dziś czy jutro, na pewno będzie przejeżdżał przez Mansę.


Bogdan i Ruslana ok. 50. Od 7 lat na kontrakcie w Zambii. On ciężko pracuje jako anestezjolog, ona - wierna żona zajmująca się domem. Nie ważne gdzie, na dobre i na złe - zawsze razem. To nasz dar. To nasza zastępcza rodzina. Zawsze można wsiąść na rower i pojechać do naszego drugiego domu nieopodal kliniki. Traktują nas jak własne dzieci, których nigdy nie mieli. Są dla nas przykładem dojrzałej relacji. Nasi przyjaciele, nasz wujek i nasza ciocia.


Mam swoich Aniołów. To dzięki Nim wyjątkowość można nazwać po imieniu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz